poniedziałek, 7 grudnia 2009

Cieszyńska

Nie mieszkam w Krakowie, nie mieszkam w Warszawie, w Wrocławiu nie mieszkam również. Mieszkam sobie w Cieszynie, w starej zielonej kamienicy. W szybę mojej sypialni co rano pukają promienie porannego słońca, spowolnione przez biały muślinowy baldachim łóżka. I choć "na co ci ten spadochron" mąż mój pyta - to ja swoje wiem. W sypialni wszystko jest białe, włącznie z podłogą z białego dębu. Kocham tą podłogę, a promienie słoneczne kochają ten pokój, zatem goszczą u mnie wisząc jak wróble na firance, oraz pryzmatach zawieszonych w oknie. Na podłodze rozkłada się tęcza. Toaletka z bielonego drewna potrzebowała by paru napraw - ale to kiedyś. Z tą myślą zbiegam na dół i w kapciach jeszcze goszczę w pobliskiej piekarni. Lubię drożdżówki, cóż - każdy ma słabości. Bez makijażu, w kapciach przebiegam przez rynek płosząc stado gołębi, oraz napotykając paru znajomych. Nie mają mnie oni za wariatkę - przynajmniej ja tak myślę.
Stare zielone drzwi mojego domu wychodzą na dziki ogród. Ogród jest prowadzony według zasady - gdzie upadnie, tam rośnie. Nie poświęcam mu zbyt wiele uwagi - cieszę się tym że jest, że otula mnie ciszą i plamami malw na tle ściany która również wymagałaby remontu. Ale to kiedyś. Rozrzucam do wilgotnej gleby garść ziaren niecierpka i siadam w bujanym fotelu.
Jestem malarką. Na parterze jest pracownia, zapuszczona i tylko moja. Zazwyczaj przebywam godzinami w pracowni gdyż zajmuję się projektowaniem i malowaniem mebli. Najbardziej lubię robić meble dla dzieci, a zwłaszcza te szafki wyglądające jak kolorowe kamieniczki, kolorowe skrzynie na zabawki, domki dla lalek i zwierzątkowe krzesełka. Czasami namaluję obraz, ale potem ciężko mi go sprzedać. Rozumiem malarzy którzy malując arcydzieła przymierali głodem. Oczywiście ja do nich nie należę ( w sensie tych arcydzieł) ale maluję, cóż - każdy ma słabości. W każde swoje dzieło wkładam trochę siebie.
Mam troje dzieci - najmłodsza córeczka jest podobna do mnie. pozostałe też ładne ;) Lubimy razem leżeć w trawie i grać w "minowanie". To taka zabawa polegająca na tym że jedna osoba robi minę a następna musi ją powtórzyć i dodać swoją. Śmiejemy się przy tym tak głośno, a mnie się robi ciepło na sercu ze wzruszenia, bo uwielbiam te moje dzieci. W pracowni na parterze stoi nawet taki obraz na którym jesteśmy wszyscy razem - oczywiście nie dokończony, ech... bo one tak szybko rosną.
W każdą niedzielę dom pachnie ciastem, na herbatkę wpadają Polscy lub Czescy znajomi. Mój mąż jak zwykle opowiada jak marnuję swój wielki talent, a dzieciarnia biega po domu krzycząc. Potem idziemy na spacer do parku gdzie już jest jesień - szuram stopami w jesiennych liściach i jestem szczęśliwa.

P.S. Oczywiście większość z tego co napisałam nie jest prawdą, choć każda bzdura elementy prawdy zawiera. Tak pomarzyć sobie czasami lubię będąc w Cieszynie mieście moim ulubionym i słuchając piosenki pana Nohavicy, choć nie przywiązuję do tego większej wagi, gdyż człowiek nigdy nie wie co go czeka.



czwartek, 26 listopada 2009

U MB skalnej


Kraków kochają chyba wszyscy. Jedno z najpiękniejszych miast Polski gdzie drogi prowadzą jak do osławionego Rzymu. Polskie drogi...polskie dusze...
Czasem warto jednak z drogi zejść, zboczyć, zatrzymać się i tym razem zamiast do Krakowa - odwiedzić pobliski Mników. Co w tym Mnikowie tak ciekawego?
Otóż, zwykła polska gmina - parę domów, gospodarstw, droga wijąca się pomiędzy polami i niezwykły rezerwat przyrody. Tuż za ostatnim gospodarstwem wchodzimy w gęstwinę drzew, gdzie ścieżka się wije i prowadzi w inny świat. To tak jakby wejść do zwykłej szafy i znaleźć się niespodziewanie w innej rzeczywistości. Bo jechaliśmy doliną, bo w koło goły płaskowyż i pola po horyzont - a nagle nie wiadomo skąd wyrastają skały i soczysta świeża zieleń nas otacza, pomimo późnojesiennej pory. Tutaj jest inny świat - z dala od zgiełku pobliskiego miasta. Niewielu tu trafia turystów, bo trzeba przyznać dojście jest dosyć dobrze zakamuflowane.
"Rezerwat doliny Mnikowskiej został założony w 1963 roku w celu zachowania ze względów naukowych, dydaktycznych i turystycznych malowniczego wąwozu skalnego z licznymi osobliwościami przyrody ożywionej i nieożywionej"- czytamy na tablicy informacyjnej, z której dowiadujemy się również iż miejsce to było i jest do tej pory miejscem kultu maryjnego. Na jednej z wapiennych ścian znajduje się bowiem ponad trzymetrowy wizerunek Matki Boskiej namalowany przez znanego malarza i taternika Walerego Eliasza Radzikowskiego. Jedna z legend głosi że namalowanie naskalnego obrazu zleciła hrabina z Potockich w podzięce za ocalenie życia ciężko chorej córeczki. Bardziej prawdopodobne jednak jest że W.E. Radzikowski, uczestnik powstania styczniowego - namalował wizerunek Matki Boskiej w tej ukrytej dolince, gdyż chciał stworzyć bezpieczne miejsce modlitwy za ojczyznę w czasach niewoli.
Dolina Mnikowska jest miejscem modlitw po dziś dzień - w niedziele odbywają się tutaj msze święte, jest droga krzyżowa, a w sylwestra powitanie nowego roku u stóp Matki Boskiej Skalnej.
Hmm.... zaczynam się nad tym zastanawiać. To byłby bardzo ciekawy sylwester :)

niedziela, 15 listopada 2009

11 cm zboczenia


Bez wątpienia jestem odrobinę szalona. Odrobinę, nie więcej. Nie chciałabym się tutaj zbytnio przereklamować, gdyż bycie szalonym jest modne, zbyt modne - wobec czego wolę zostać sobie oryginalną niż szaloną. Zresztą z tą oryginalnością to też tak nie do końca...
Bo co oryginalnego jest w tym że kobieta musi sobie kupić buty? A właśnie! Bo jeszcze do niedawna wierzyłam że jestem inna. Butów u mnie par dwie - starczały na sezonów kilka, a obuwnicze sklepy omijałam z niechęcią i brakiem zainteresowania obdarzałam wystawy obuwia. Nie lubię butów, nigdy nie lubiłam i jestem strasznie kapryśna jak już muszę kupić czółenka, klapki, botki bo ostatnie rozleciały się po 5 latach używania. Brrrr...
Ale szpilki... Ech, to już zupełnie inna para kaloszy...
Im wyższe, tym bardziej łamią mi serce. Ostatnie owoce mojego zboczenia mają aż 11 centymetrowy obcas i są całkowicie niepraktyczne, zwłaszcza że zima idzie a moje obuwie zimowe liczy sobie lat tyle pewnie co któreś z moich dzieci; i w dodatku na bank, na znak protestu zacznie w tym roku przepuszczać wodę, o ile nie zapuści zarostu. Trudno, jakoś tą zimę przebiegam - zawsze jeszcze mam trapery, na złą godzinę będą i one, jeszcze tą zimę jakoś przeboleję...
Najważniejsze że zgodnie z odruchem wskazówek serca mam te 11- centymetrowe, zupełnie niepraktyczne, nielogiczne i nieodpowiednie na tą porę roku szpilki. Jak pięknie być kobietą :)
Można wmówić sobie i otoczeniu że się ma chandrę, zły dzień, migrenę , czy napięcie przed miesiączkowe i na poprawienie humoru kupić kolejną kieckę, torebkę, buciki, kolczyki - od razu lepiej się robi, a i nikt nie ma prawa się przyczepić. Kolczyki to potrafię zrobić sobie sama - chociażby takie jak na powyższym zdjęciu, z kawałka srebrnego drutu i szklanych kulek w kolorze białej perły. Bardzo lubię te kolczyki, rozświetlają twarz i są lekkie, dużo lżejsze niż sprawiają wrażenie. Mam jeszcze takich dwie pary - z zielonymi i herbacianymi kulkami. Tak, tak... na punkcie kolczyków też mam niezbyt zdrowego "fioła". Ale nazwijmy to pasją. Ha, ha, ha... ta pasja zajmuje już całe drzwi mojej szafy i dzwoni przy jej otwieraniu.
Zdradzę wam mój patent na przechowywanie kolczyków. Na drzwiach szafy ubraniowej poprzeciągałam poziomo żyłki umocowane co 3 cm klejem z pistoletu (nie trzeba robić dziur, a w przyszłości można go bez problemu zdrapać) Na tych żyłkach, jak pranie na sznurach wiszą moje kolczyki, krocie kolczyków... he,he,he... Rano gdy ubieram się do pracy, bardzo łatwo jest dobrać biżuterię do kreacji jednym ruchem. Nie muszę w niczym grzebać, wyszukiwać drugiego od pary, ani wysupływać z jednej wielkiej bryły poplątanych oczek. Przy takiej ilości kolczyków, bez odpowiedniej organizacji nie wybrałabym się nigdy. A bez kolczyków to ja z domu nie wyjdę - to już prędzej bez butów.

Ech... pięknie jest być kobietą :)

piątek, 16 października 2009

Leśny gród


Czasami znajomi mnie pytają jak my to robimy. A ja odpowiadam dziś na łamach że to jak w pewnej reklamie - samo się dzieje :)
To trudne do wytłumaczenia, zwłaszcza osobom których pomysły na niedzielę ograniczają się do obiadu u mamusi, a planowanie wakacji jest koszmarem jakimś w którego rozwiązaniu znajdują się opcje: morze albo Zakopane. No jak kogoś stać to jeszcze ewentualnie jakieś wczasy w Bułgarii, czy Egipt. Ale wakacje to już dziś (zważając na to co się dzieje za oknem) mocno przeterminowany wątek - więc dajmy spokój. No oczywiście ja nie mam nic przeciwko Egiptowi, o nie - choć prawdę mówiąc w lipcu to nie byłoby moim marzeniem spędzić w tym upale choćby godziny, po tysiąckroć wolałabym w tym czasie Skandynawskie fiordy karmić:) Ale ja to raczej z tych wiecznie bez pieniędzy - więc ani fiordy, ani Egipt mi nie grożą. No... chyba że wygram w loterii (zakładając że zacznę grać)
Zarówno ja i Pan Mąż należymy to takiego typu osób co to w domu nie uświadczysz . Raczej trudno sposób spędzania czasu jaki prowadzimy nazywać zorganizowanym - więc zawsze można spodziewać się że nie ma nas w domu, choć chwilę wcześniej byliśmy jeszcze.
Nasze wyprawy nie są dalekie, nie są też bliskie ponieważ obawiam się ze w najbliższej okolicy zobaczyliśmy już wszystko co się dało. Znamy miejsca i zakątki gdzie w rowie leży wagon sprzed wojny, gdzie kamień listonosza został porzucony, ktoś hołd złożył wiernemu koniowi poprzez wyrycie napisu w betonie. Takie miejsca zagubione w lesie, zapomniane. Są również w naszym podróżniczym dorobku piękne parki, tajemnicze ogrody...
Do jednego z tych ogrodów zapraszam dzisiaj. Trafiliśmy tam przypadkowo, gdy podczas podróży w góry zobaczyliśmy w Milówce tabliczkę z napisem "leśny gród" i postanowiliśmy sprawdzić co to takiego. Nadrabianie kilku kilometrów w celu sprawdzenia "cotamjestzarogiem"w naszym przypadku jest normą - więc sprawdziliśmy. I oświadczam że warto było.
Choć pogoda nie dopisywała, a i pora roku taka niezbyt korzystna to nic - i tak wrócimy tam wiosną, bądź latem gdy ogród zatonie w kwiatach, a po ścieżkach przechadzać się będą dumne pawie. No i zabierzemy tam naszych przyjaciół.
Ogród to świetne miejsce na przyjazd dziećmi - mnóstwo miejsca do zabawy, wspinaczki. Również zaciszne miejsca do dumania we dwoje, piękne plenery dla zdjęć ślubnych, miejsca na ognisko, zaplecze gastronomiczne... I zwierzątka, i kwiaty... (zwierzątka i kwiaty można na miejscu zakupić)
Co kto chce... A dla tych co nie uwierzyli mi na słowo - opowieść w obrazkach tutaj

poniedziałek, 12 października 2009

Hukwaldy


No to powstały dosyć spore zaległości na tym moim blogu. Zaległości w opisywaniu moich zapędów turystycznych. I prawdę mówiąc to rozmyślałam kiedyś nad utworzeniem bloga turystycznego, równie szybko z tego pomysłu zrezygnowałam jednak, z uwagi na moją opieszałość w pisaniu i równie żółwie tępo "grzmota" na którym pracuję. Jest opcja wymiany "grzmota" na lepszy model - acz nie ma jeszcze opcji gdzie znaleźć na ten cel fundusze. Mnie z kolei się wymienić nie da już całkiem, zatem porządek zastany panować będzie nadal. Chyba że rozruchy będą... ale to pewnie nie u mnie :)

Hukwaldy. To jednocześnie u nas i nie u nas. Szukać na pewno nie należy po Polskiej stronie mapy, choć blisko. Hukwaldy bowiem to niewielka, bardzo malownicza miejscowość na Czeskim śląsku. Hukwaldy zobaczyć trzeba. I nie tylko z uwagi na przeuroczy zamek z 1240 roku, ale również przepiękny park który do niego prowadzi. W parku uwagę przykuwają olbrzymie korzenie prastarych buków oplatające stoki, oraz figurka miedzianego lisa uwielbiana przez dzieciaki. W różne strony rozchodzą się urocze spacerowe alejki i piękne panoramy. Na zamkowym dziedzincu można się napić wybornego czeskiego piwa lub kawy i kupić serce z piernika. Same Hukwaldy - to piękna miejscowość, choć zaciszna i niewielka - można tutaj wybornie zjeść i kupić piękne wyroby rękodzielnicze. Można zwiedzić tutejsze prywatne mini zoo - i choć sama jestem przeciwna trzymaniu pumy w ogródku - to dzieci bez wątpienia są zachwycone. Zwłaszcza gadające po czesku papugi i kakadu z wielkim dziobem przykuwają uwagę najmłodszych. Zadziwiające jest jak na takiej małej powierzchni można upchnąć tyle egzotycznych zwierząt i roślin - co właściciela nie dziwi wcale, bo upchał. Jest tutaj również wystawa motyli, a nieopodal całe muzeum owadów.
Będąc w Hukwaldach można zobaczyć jeszcze pobliski zamek w Stramberku - którego wieża majestatycznie wznosi się nad okolicą, oraz muzem tatry w miescowości Koprivnica , gdzie znajduje się mnóstwo pojazdów marki Tatra. Do muzeum samochodów szczególnie panów nie trzeba jakoś specjalnie zachęcać jak i do dobrego piwa. Do piwa wyśmienicie pasuje cieplutki langosz z grubą warstwą żółtego sera( wyśmienite langosze są w hukwaldach - taka drewniana budka nieopodal parkingu)
Wybierając się na wycieczkę w te strony kierujemy się na Cieszyn i dalej prosto przez Frydek-Mistek. I tylko o dwu rzeczach trzeba pamiętać. Wjeżdzając na terytorium Czech należy wykupić winietę gdyż drogi szybkiego ruchu są płatne, dobrze jest mieć również w samochodzie koszulki odblaskowe nie tylko dla kierowcy, ale i dla pasażerów.
I obserwować czeskich kierowców - oni wiedzą jak należy poruszać się po drogach i trzymają się przepisów, czego naszym kierowcom pozostaje życzyć. No gdyby u nas były takie kary, to kto wie :) W każdym bądź razie jechać warto, warto zobaczyć Hukwaldy :)

piątek, 9 października 2009

Odwiedziny

Pojawiła się w moim domu niespodziewanie, w wyniku zaistniałych okoliczności o których pokrótce opowiem, dostała się w moje ręce, pozostając pod mą opieką kilkanaście dni. Już wróciła na swoje miejsce w Kościele, a mnie tak trochę przykro - bo lubię z nimi pracować, przywracać im blask i świetność. Tak, żałuję czasami że nie poszłam na konserwacje zabytków, tak jak żałuję że nie skończyłam żadnej szkoły plastycznej. Ale.... nie ma czego żałować, jest jak jest, a ja mam milion pomysłów na swoje życie i bez ukończenia tylu szkół :)
Wracając do tematu. Niedawno w naszym kościele obchodziliśmy święto. A święta w kościołach na śląsku są obchodzone bardzo kolorowo i uroczyście, tak więc były panie w strojach ludowych, górnicy w galowych mundurach, poczty sztandarowe i dzieci sypiące kwiaty. Prawie nikt nie zauważył w ogólnym zgiełku że z podestu upadła duża figura Najświętszej Panienki. Panienka upadła na kamienną posadzkę kościoła i rozpadła się na kawałki. Dziewczyny które miały ją nieść na procesji zbladły z przerażenia i zaczęły zbierać gipsowe kawałki.
Pan mąż widząc całe zajście trącił mnie znacząco łokciem, wiedział że tego tak nie zostawię. Podeszłam więc do dziewczyn i zebrałam części figury. Powiedziałam że się nią zaopiekuję i choć w to nie bardzo uwierzyły zaprowadziły mnie do księdza który przystał z radością na moją propozycję. Zabrałam więc Panienkę do domu. Jakże mnie cieszyła ta praca. Najpierw pokleiłam klejem do ceramiki a następnie uzupełniłam brakujące części gipsem. Przy przecieraniu okazało się że stara farba odchodzi wielkimi płatami więc całość trzeba było zedrzeć i pomalować. Prawdę mówiąc aż mnie rwało by przy malowaniu puścić wodze fantazji, ale nie moja ci ona - więc pokornie pozostawiłam kolory takimi jak były. Po kilkunastodniowych odwiedzinach w moim domu gdzie zajmowała główne miejsce na stole w kuchni Panienka wróciła na swoje miejsce, a ja uparcie jeżdżę na targi staroci w poszukiwaniu panienki która byłaby już tylko moja :)

czwartek, 1 października 2009

zarazić pasją


Nie chcę bo nie lubię - najczęściej słyszymy my rodzice gdy w podnieceniu radosnym pakujemy plecaki. To radosne podniecenie nie jest bowiem udziałem naszych latorośli.
Mamo, ale musimy? A może zawieziesz nas do babci? pada radosna propozycja małego stratega (gdzie od rana do wieczora faszerowani słodyczami będziemy leżeć przed telewizorem)*
Ale mama wykazuje stanowcze niezrozumienie i upiera się na równi z "tatą-bez-serca" że jedziemy razem i już. Koniec. Kropka. Ewentualnie jeszcze wykrzyknik.
Nasze dzieci mają niestety tego pecha że rodzice są dosyć solidarni i gdy jeden z rodziców mówi "nie" to już nie ma sensu pytać drugiego ( no chyba że w tajemnicy) Ech... no tak już im wyszło.
No to mali nieszczęśnicy muszą się spakować. Na otarcie łez do plecaczka wpadają luksusy typu: baton, rogal, paczka chipsów - noooo tego nie ma w domu na co dzień. A że nie ma- to traci się tempem błyskawicznym już w samochodzie.
Jedziemy w góry.
Przyznam się że pierwszego etapu wspinaczki też nie lubię- gdy trzeba wysiąść z samochodu na chłodną jeszcze porankiem polanę, a przede mną perspektywa wielkiej góry i kawy bym się napiła i może zawróciła... He...
To ostatnie nie, nie zawrócę - ta hosanna która spotyka mnie tam na szczycie warta jest wszelakiego potu. Tam na górze serce wali jak młot i czuje się szczęśliwe.
I one też już to czują, jeszcze o tym nie wiedzą - ale już na pewno kiełkuje w nich miłość do gór, do przestrzeni.

Kiedyś pewien znajomy mówił mi żeby wyhodować piękny krzak bzu, wystarczy przesadzić dziki bez i zaszczepić gałązkę z ładnymi kwiatami, a gdy gałązka się przymnie - cały krzak obsypie się kwieciem.

Zaszczepiam więc w moich dzieciach miłość do tego co piękne, wzniosłe, uczciwe. Zaszczepiam szacunek do świata, zarażam pasjami...

*przypisek autora

sobota, 19 września 2009

Wybrać i pielęgnować


Podobno mam talent. (?) Ale kto go widział? No bo obsesję to na pewno mam. O, a to widać doskonale okiem nawet nieuzbrojonym. Bo to niby miało proste być - wstać rano, wypić kawę, ze łzą w oku rodzinę wyprawić do dziadków. A następnie... umyć okna, puścić pralkę, posprzątać dziecięcy pokój, odkurzyć podłogi. I o tej godzinie to mieszkanie powinno już lśnić. Powinno... A tymczasem... młotek, kwiaty, aparat i pistolet się grzeje... O RANY...
Uuuuffff....
Na szczęście nic się nie spaliło. A to tak jak się wszystko robi naraz - a nic do końca. Żebym choć jedną rzecz potrafiła zrobić i skończyć zanim podejmę następną, to chyba nie byłabym sobą. Ale ja już tak zawsze i choć czasem mam do siebie o to żal - to tak naprawdę z tym nie walczę. Zamiast się ukierunkować i w jednej dziedzinie dążyć do doskonałości, robię wszystko na co tylko mam ochotę, co tylko do mojej rudej wpadnie głowy. Więc jestem sobie taka "do połowy" (tak do rymu).
Czasami zazdroszczę profesjonalistom - ich życie jest przepełnione ciężką pracą, ale i sukcesami, pną się do góry w tym co potrafią i są dokładni, skoncentrowani...
Cóż to?
Ech... pójdę sobie, bo mi się tak jakoś rymuje dzisiaj. A poza tym nie mam czasu na pisanie bo: maluję figurkę, robię kawę, wieszam pranie, obszywam firanki i obmyślam plan... No właśnie... O czym to ja miałam dzisiaj?
Na dowód że mówię prawdę - kolczyki które uciułałam w przerwie czegoś :)

PS. Kiedyś ktoś mnie spytał czy jest coś czego zrobić nie potrafię. Otóż jest - porządku!!!
( No i przemnożyć przez siebie ósemkę - też nie potrafię)

wtorek, 15 września 2009

Zamek Pszczyński


Zapraszam dzisiaj na przechadzkę po Pszczyńskim parku. Choć nie przepadam za historią - to ta przechadzka jest również historyczna. Bo zamek w Pszczynie oprócz przepięknego parku, ma barwną i ciekawą historię. I jest to historia bliska mojej śląskiej mentalności. Zatem spacerujmy.
Oto zamek, jeden z najlepiej zachowanych i utrzymanych zabytków śląska. Warto zwiedzić, przynajmniej dla sali luster jego przepyszne, czarujące wnętrza. Myślę że ten kształt i urok zawdzięcza zamek kobietom, tak tak kobietom - które odegrały ważne role w historii Pszczyny.
Pierwszą kobietą jaką udało mi się znaleźć na łamach opracowań dotyczących Pszczyny była Helena Korybutówna, pani na Pszczynie w latach 1424 - 1450. Bratowa króla Polskiego Władysława Jagiełły, po śmierci męża dostała jako oprawę wdowią Pszczynę,Mikołów i Bieruń. To ona ponoć kobieta wielkiej energii, ukończyła gotycki zamek i ufundowała kościół św. Bartłomieja w moim ukochanym Bieruniu. Dbała o poddanych, wspierała ubogich, jak również odpierała ataki husytów. Następna z kobiet - Barbara z rodu Rokemberg również nie oddała zamku w 1454 podczas napadu zbrojnego na miasto. Barbara utrzymywała bliskie kontakty z Wawelem goszcząc na Pszczynie królową Polski.Wyrównaj z obu stron
Po piastach władanie ziemią Pszczyńską przejeła węgierska rodzina Turzo. Turzowie nie mieli godności książęcej dlatego nosili tytuł barona Pszczyńskiego, nie było też za ich panowania wybitnych kobiet, niestety.
Od rodziny Turzo księstwo przczyńskie przeszło do rąk Promnitzów - za panowania których ziemia Pszczyńska rozkwitała w dobra. Powstawały folwarki, rozwijało się myślistwo i przemysł. W roku 1613 Henryk Promnitz założył słynny browar książęcy w Tychach. W tym czasie również zamek przyjął swój renesansowy kształt. Następni władcy zamku Plessowie - rozbudowali piękny park i oddali zamek w ręce hrabiego von Hochberg. I tutaj wraca do historii kobieta. Kobieta niezwykłej ponoć urody Mary Theresa Olivia Cornwallis- West, księżna de Pless zwana Daisy. Musiała być niezwykłą kobietą gdyż zapisała się w historii tego miejsca jako wyjątkowa ozdoba. Była dla śląska jak Sisi dla Austri, jak Diana.... i własnie zastanawiam się dlaczego filmu jescze nie nakręcono o jej życiu, życiu które zapisywała na kartach pamiętnika.
Przechadzając się alejkami parku czuje się jej obecność. Czy piękna księżniczka z Anglii kochała ten kraj? A kraina ta była piękna, bogata. Hochbergowie mieli bowiem olbrzymi majątek. Zyski przynosiły kopalnie, browar i puszcza Pszczyńska pełna zwierzyny łownej. Podróżowali więc po świecie, wyprawiali liczne uczty i koncerty. Mogli się cieszyć dostatkiem i urokiem Parku zamkowego. Ten luksus i splendor można do dzisiaj oglądać w zamku, Można również przyjechać na jeden z koncertów, wyśmienitych a jakże (wiem, bo byłam - niezapomniane przeżycie) Można popływać łódką po stawach i upajać się zapachem licznych kwitnących krzewów azalii i rododendronów, można zobaczyć stado żubrów, albo zwiedzić pobliski skansen. A na Pszczyńskim rynku koniecznie zjeść lody - bo lody są specjałem tego pięknego miasta. I usiąść na ławeczce obok księżnej Daisy - może opowie jakąś ciekawą historię.
Zapraszam więc na wyprawę do Pszczyny

wtorek, 1 września 2009

Matka Boska Hodegetria


Bieszczady.
Czuję w kościach że najwyższy czas tam wrócić. Bieszczady mają taki magiczny klimat czasów i ludzi których dzisiaj już nie ma. W Bieszczadach, na połoninach spalonych wiatrem i słońcem czuję się bliżej Boga niż na najwyższym szczycie tatr. Tam narodziła się moja miłość do cichych drewnianych wyobrażeń, to tam zaczęłam pisać ikony. Bo ikony się pisze - z czcią i namaszczeniem. Nie wszyscy mają serce do ikon - przedstawione na nich postaci świętych mają przerysowane, ostre, ponure rysy twarzy. Kolory są bure i ziemiste - bowiem pochodzą od ziemi. Prawdziwe ikony pisze się tym co daje natura.
Ja trochę łamię zasady, nie używam naturalnych farb ziemi, nie rozcięczam farb żółtkiem, nie złocę plastrami złota. Ale ja nie jestem ikonistką i trzymam się tej jednej zasady prostej - zasad przedstawiania postaci. Zawsze gdy znajduję naturalną, czystą deskę - znajduję w niej twarz, twarz Jezusa Pantokratora, jasną twarz MB Eleusy.
(Kiedyś się śmiałam, że wrobię w alimenty jakiś dwu naiwniaków i ucieknę w Bieszczady ikonki malować. ha,ha,ha... taki żart)
Prawdę mówiąc dawno, oj dawno nie pisałam ikon. Te które miałam rozdałam wieki temu. W kuchni wisi parę i jak się przyjrzałam, to jakoś tak wszystkie przedstawiają ten sam motyw - Matkę Boską tulącą małego Jezusa - czyli Eleusa, moja ulubiona. Równie bardzo lubię pisać jedynie anioły.
Parę tygodni temu wytaszczyłam zza szafy wielką pokrzywioną deskę. Patrzę - Hodegertria, czyli postać Matki Boskiej trzymającej na kolanach Jezusa Pantokratora błogosławiącego.
Pamiętam, nie byłam zadowolona z pracy i jednocześnie nie potrafiłam wyrzucić . Deska przez lata się wypaczyła i pokrzywiła, ale mimo to zabrałam się do pracy. Zdjęcie przedstawia gotową ikonę ale jeszcze przed postarzeniem. Nie powiem że jestem zadowolona, bo napisałam lepsze - ale cieszę się że ją skończyłam.
A teraz poszukuję deski, najlepiej ciężkiej, pachnącej dębem.

środa, 26 sierpnia 2009

Ryczka


To właśnie je ryczka. Kiedyś ryczka była w kuchni kożdyj ślonskij gospodyni. Tako ryczka paradnie se stoła kole pieca, albo i pod stołym. My myśleli za bajtla że ta ryczka - to taki fajny stołeczek dlo małych dzieci i nigdy my się niy zastanowiali po co łona tam stoi, ale tak naprowdy. Czasym te ryczki były tak pyknie wyrychtowane, pod kolor do komody, albo byfyja - a czasami były proste sosnowe. Jak bajtel był mały i niy siengoł do kredynsa, to jak babka nie widzieli można se było na tako ryczka stanąć i popaskudzić w maszkietach kiere każdo babka w krałzie trzymała, wysoko za szybom kredynsa. Jo myśla że babki wiedziały dobrze że dziecka tam paskudzom - ale po coś tam stoły te landryny, anyżki i kopalnioki.

Minęło wiele lat. Co prawda babkom jeszcze nie jestem ;) ale bardzo staram się być taką tradycyjną śląską gospodynią i coraz bardziej podobno moja kuchnia zaczyna przypominać skansen. Co więcej - zaczęłam odczuwać potrzebę posiadania ryczki. Nigdy wcześniej nie wiedziałam że to tak użyteczne kuchenne urządzenie. Bo i można przysiąść obierając ziemniaki , warzywa - nie trzeba się wtedy ni garbić, ni nóg zmęczonych obciążać. Na ryczce można usiąść przeprowadzając poważne rozmowy z dziećmi (odkryłam że mam je wtedy na wysokości oczu, co znacznie ułatwia nam kontakt) i można buciki założyć co sprzączkę mają skomplikowaną.
Taką właśnie ryczkę z sosnowego drzewa kupiłam dosyć przypadkowo i wpadłam na pomysł by wymalować ją w taki właśnie sposób. Niby nie pasuje teraz do niczego - ale dorobię wkrótce parę detali w tym samym stylu. Są już pomysły nowe w mojej głowie.


poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Najdroższa


"...bo tak bardzo bowiem, że aż nie wypowiem - jeszcze bardziej może..."

Uwielbiam ją do bólu, drżę ze strachu o jej życie, patrzę w oczy oliwkowe i kocham, kocham, kocham szalenie.
Dzisiaj kończy 5 lat. Moja panna nieszczęście, moja zołza niedobra i urocza. Sam Bóg wie ile pracy, cierpliwości i uwagi wymagało od urodzenia to wyjątkowe dziecko. I ile radości oraz szczęścia przynosi mi z każdym dniem jej obecność. Dziękuję za każdą chwilę, za każdy jej uśmiech, buziak, za każde "kocham Cie Mamusiu"

100 lat córeczko. Bądź nadal szczęśliwa, radosna, beztroska i uśmiechnięta. Bądź taka - jaką jesteś...
...bo jesteś WYJĄTKOWA!!!

piątek, 21 sierpnia 2009

Europejskie wakacje

Wróciłam z wyprawy cała i zdrowa (gdyby to kogoś interesowało)Wróciłam również zadowolona i wypoczęta (to informacja dla tych - których interesuję nieco więcej). Za to nie opaliłam się wcale, bo nie lubię słońca. Zamiast wylegiwać się na plaży w parszywym upale gdzieś na egipskiej plaży - aktywnie zdobywam Europę. Chcąc-niechcąc uczestniczy w tym cała nasza rodzinka, czasem tą niechęć okazując piekielnym wprost jęczeniem. Otóż, moje dzieci nie lubią zamków. Musieliśmy więc z panem mężem podjąć męską decyzję i zrezygnować z części planów. Niestety. Bo my zamki lubimy. Bardzo. A w Czechach jest co zwiedzać, o jest.
A jak się zwiedza Europę w naszym wydaniu?
Najpierw powstaje zamysł. Zamysł to taka myśl o znamionach zapytania "A może by tak...?" Na bazie zamysłu powstaje plan. I od tego planowania właśnie jest w naszym domu Pan Mąż. Zamysł to najczęściej moja specjalność. Z tym że muszę być bardzo ostrożna z wygłaszaniem głośno moich wszystkich zamysłów, gdyż zamysł rodzi natychmiast plan. Plan powstaje przy współpracy internetu. Strony internetowe, bazy noclegowe, waluta, warunki drogowe, obiekty warte zobaczenia,zamki, trasy turystyczne - wszystko zostaje skwapliwie odnalezione, zanotowane i obliczone. Moja tak zwana "brocha" to pilnowanie by wszystko zostało zabrane w i spakowane w ilości optymalnej a wystarczającej, gdyż nasz pojazd niestety posiada gabaryty nie zadawalające takich podróżników.Co roku więc intensywnie marzymy o przyczepie kempingowej. Jak do tej pory - bezskutecznie. Apteczka i żywność na mojej głowie również- bo głodować nie wypada. Z tym głodowaniem to taki żart bo kuchnia czeska to jedna z naszych ulubionych i nie zrezygnowałabym za nic z porcji knedlików dla zupy z paczki. Jednak praktyczna jestem i na zimne dmucham - trochę żarcia zawsze się przyda, tak na wszelki wypadek. A że strzeżonego Pan Bóg strzeże upycham jeszcze trzy koszulki drogowe. Za to z ciuchami jest zawsze awantura-bo ja zabieram jedną kiecę w której mogę biegać cały tydzień ( no bo w końcu urlop mam) a pan mąż spodnie na każdy dzień nowe i bielizny cały worek, jakby nie szło wyprać i na gałęzi powiesić. Bo niby wstyd. A czego niby wstyd?
Właśnie - na kempingu mamy przegląd całej europy. Grupa francuskiej młodzieży wydziera się w niebogłosy słuchając francuskich przyśpiewek, niemcy zawsze mają wysprzątane przed przyczepą jakby mieli już tu zostać na zawsze, holendrzy z drugiego końca europy przyjechali jakimś starym grzmotem i biegają po polu w podomkach, a Czesi jaszcze chyba bardziej zestresowani niż polacy siedzą w swoich domkach kempingowych pijąc czeskie piwo. Czesi ogólnie jako naród nie lubią i nie potrafią wypoczywać. Polacy już częściej opuszczają granice swojego kraju- acz większość woli tak bezpiecznie wykupić jakiegoś lasta, albo po prostu pojechać nad morze, czy do Zakopanego- jak wszyscy. Zastanawiam się czy to wynik jakiś kompleksów? A może komuna zostawiła w naszej mentalności ślady? Czesi u których komuna była dosyć silna do dziś boją się wyjść do Europy, otworzyć szerzej okno, pochodzić w podomce z koronki na polu namiotowym, przyjechać starym samochodem. I w naszej mentalności również jest jeszcze taka bariera"bo co ludzie o nas pomyślą". A niech myślą co chcą...

Ale mnie dziś poniosło. A miałam opowiedzieć gdzie byłam - cóż, pozostanie się wam tylko domyślać na podstawie zdjęć które można zobaczyć tu. Kiedyś je opiszę - jak będzie mi się chciało - bo dzisiaj już mi się nie chce. Dodam jedynie że to dwa moje najbardziej udane zdjęcia z Linz i Passau. Zwłaszcza to drugie jakoś nastraja mnie sentymentalnie.

piątek, 7 sierpnia 2009

Piękny dzień

Dzisiaj zdjęcia nie będzie - jestem nieprzygotowana ;)
Przyznam się że ubolewałam co najmniej 360 razy że nie mogłam zabrać aparatu na koncert, gdyż widok niejednokrotnie zapierał w piersi dech. To był naprawdę piękny dzień.
To chwile są dla których się żyje, chwile euforii, szczęścia i poczucia jedności. Występ U2 jest dla mnie takim przeżyciem i żałuję tylko że nie miałam aparatu, że nie było przy mnie dzieci. Zabierzemy je następnym razem, gdy będą już starsze. Bo na tym polega życie - by brać je pełnymi garściami i czerpać jak najwięcej tak pięknych, wyjątkowych dni. Bo to jakie jest życie - zależy tylko i wyłącznie od nas samych. Możemy wybudować piękny dom poświęcając na to cały czas i wszystkie środki, możemy całe życie hulać i balować, możemy odgrodzić się murem od całego świata, a każdą chwilę spędzić przed ekranem telewizora. Możemy również żyć pełną piersią - spotkać mistycznych ludzi, zobaczyć zapierające dech w piersiach miejsca, dotknąć papieża, pójść na koncert i wejść na największą górę. Bo to jest nasze życie...

Pięknego dnia wam życzę :)

wtorek, 4 sierpnia 2009

Natchnienie i cienie nad natchnieniem

Byłam w okolicznym sklepie i (...)* taka niepozorna skrzyneczka tam była ze skórzaną rączką, z drzewa jasnego. Podeszłam raz, drugi raz podeszłam. Pogłaskałam ukradkiem tak by nikt nie pomyślał że zainteresowana jestem. Rzut okiem na cenę i (...), (...), (...)* no nie stać mnie. Pogwizdując pod nosem oddaliłam się w bliżej nieokreślonym kierunku, że niby nic. A może jednak rzucę okiem...no tak troszeczkę tylko. I rakiem w stronę skrzyneczki. No (...)* akryle! No wiedziałam, wiedziałam - jak bez kasy jestem to mi akryle przed nos rzucają. No czysta złośliwość, jak ja babcię której nie mam... Nie mogły to być oleje? Mam uczulenie na oleje...
Farby co prawda są u mnie wszędzie, ale nigdy nie jest ich za dużo. O akrylach już trochę wzdycham tu i tam. Pan mąż się mądrzy - sprzedawaj, będą zyski - będą zyski to sobie kupisz. Mądrala. Jak można się tak wymądrzać? Nos do góry, bo ja rzecz jasna sprzedawać się nie będę. Zresztą kto kupi bohomazy malowane plakatówkami podebranymi przedszkolakom?
Nie ma farb - to nie będę malować.
Pierdoły. Będę malować - bo mam to we krwi. Byle jak- ale będę bo muszę. Już obiłam kolejną ramę. Okoliczne śmietniki zostały oczyszczone z podkładów, a w głowie nowe wizje. Tylko tym razem wezmę się za swoje - bo wstyd tak mistrzów podrabiać. Klimt oczywiście zostaje u mnie - klimatu dodaje pokojowi, a ja spokój daję mistrzowi i wkraczam w nowe progi z farbami (...)* lub bez farb

*niecenzuralne słownictwo

wtorek, 28 lipca 2009

Solenizant

To tort na 7 urodziny mojego syna. Najwspanialszego syna na świecie. Najukochańszego dzieciaka jakiego sobie mogłam kiedykolwiek wymarzyć. I tak świat zakręcony jest - że złe rzeczy się zdarzają i przeplatają z rzeczami dobrymi. Bo tak się zdarzyło że i on sam na świecie był i ja samotna się czułam. Spotkaliśmy się niby przypadkiem, bo to wcale nie musiało być tak że on i że ja. Ale gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, gdy po raz pierwszy wzięłam w ramiona - wiedziałam że pokocham bezgranicznie. Miał już wtedy miesiąc i był najpiękniejszym dzieciakiem jakie mogłam sobie kiedykolwiek wyobrazić.
I teraz mój kochany syn ma już siedem lat, za miesiąc wybiera się do szkoły i wart jest dużo więcej niż tortu czekoladowo-orzechowego. Wiem że go uwielbia i mogłabym piec go codziennie by tylko widzieć miłość w tych ciepłych oczach i słyszeć wdzięczne: "kocham Cię Mamo, kocham najbardziej w świecie"

A tort jest naprawdę wspaniały i składa się z dwu biszkoptów kakaowych i jednego orzechowego, oraz kremu czekoladowego, lub z nutelii i kremu orzechowego.
Biszkopt jest jednym z najprostszych ciast na świecie - o ile zna się zasady jego wypiekania, za nic nie uda się go zepsuć. Ja korzystam z przepisu siostry anastazji, choć kiedyś piekłam w/g zasady: ile jajek tyle mąki i tyle cukru - i też wychodziło. Trzeba przede wszystkim pamiętać że:
- jajka muszą być bezwzględnie świeże i czyste,
- z białek ubijamy pianę na sztywno z cukrem (z miski odwróconej do góry nogami piana nie wypadnie) więc nie może do białek wpaść ni odrobina żółtka, a naczynia nie mogą być tłuste;
- mąkę należy przesypać wraz z proszkiem do pieczenia (można nawet kilka razy co ją napowietrzy)
- do białek delikatnie dodajemy żółtka, a następnie bardzo powoli mąkę z proszkiem, mielone orzechy, czy kakao i mieszamy łyżką;
- nie wiem czy to przesąd, czy nie ale na wszelki wypadek zawsze mieszam w jedną stronę ;
- pieczemy w nagrzanym piekarniku przez 20-30 minut;
- upieczony biszkopt pozostawiamy na blacie kuchennym w blaszce do góry dnem, pozostawiając trochę dopływu powietrza ( można na przykład na dwu deseczkach) ciasto w taki sposób oszukane nie opada;
- biszkopt nie znosi przeciągów, nagłych zmian temperatury i gwałtownych ruchów, więc lepiej nie otwierać zbyt często pieca, a po wyjęciu obchodzić się z nim delikatnie;
Brzmi skomplikowanie - ale to naprawdę dużo łatwiejsze niż zaklinanie deszczu ;)
A liście? Liście to bardzo mozolna praca - ale czego to człowiek nie zrobi z miłości.
Żeby zrobić czekoladowe liście trzeba najpierw udać się na spacer i nazbierać ładnych, średnich liści (najładniej chyba prezentują się liście klonu). Torebkę polewy czekoladowej (musi być polewa gdyż czekolada w tabliczkach się nie nadaje) rozpuszczamy w garnuszku i pędzelkiem dokładnie "malujemy" liście rozpuszczoną polewą po stronie gdzie są wypukłe żyłki. Pomalowane liście odkładamy do lodówki do zastygnięcia. Jak już będą twarde delikatnie odrywamy liście od czekolady. Takimi listeczkami można udekorować tort, lody, desery - są piękne i jadalne :)

Taki tort piecze się z miłości - wtedy wychodzi najlepiej.
Bo kocham Cię mój synku - najpiękniej, najmocniej.

Coś ciepłego pomiędzy nami
może aksamit?
albo noc czarna, raz uświęcona gwiazdami
Albo łuna księżycowa, jutrzenka
Pszeniczne pole, myśli wietrzne, sokole

- ziemia obiecana

Coś takiego pomiędzy nami
jak ciepły deszcz
Jak okręt biały w oddali
Albo na szybie rosę
morze ogromne i stopy bose
trud nienadaremny
chleb jasny, codzienny

- miłość matczyna

piątek, 24 lipca 2009

Stachura w trawie


Dopadła mnie nostalgia. Za gardło chwyciła smukłymi palcami i dusi wzruszeniem, puścić nie zamierza. Ja się jej poddałam - z lubością, bowiem nostalgia takim jest smutku rodzajem, któremu oddawać się poniekąd lubię. I stąd ten tekst którego dziś nie zamierzałam uczynić i zdjęcie które nie tu miało trafić i wzruszenie co drży w nieodpowiedniej chwili jak źdźbło trawy.
Ach, powróciły wspomnieniem dni gdy z trawą w zębach leżałam pośrodku polany i wiersze Stachury deklamowałam chmurom. "A chmury jak góry, a góry jak chmury..."
Od tamtego czasu jestem wiśnia...
Ech... posłuchaj... Znam je wszak na pamięć





I mój ukochany, najważniejszy wiersz w wykonaniu autora...
Ach czemuż nie mam już adaptera...

środa, 22 lipca 2009

Ramki

Krótko dziś i zwięźle - naszło mnie na sentymenty i postanowiłam coś z tym zrobić - więc zrobiłam ramki

Dla Basi
Dla Ani
A tą zostawię dla siebie
bo i czemu nie?

poniedziałek, 20 lipca 2009

Pora ogórkowa


Tak, tak... Tak to jest. Jak człowiek się do czegoś zabiera - to niestety ale musi być wobec siebie konsekwentny. Stanowczo.
Więc jestem - przytargałam się tutaj z samego końca mojej "nory" (znaczy tam gdzie jeszcze góra prasowania leży) i przymusiłam do spełnienia tutaj i ot (!) mojego prywatnego wobec samej siebie obowiązku.
Otóż!
Naprawdę, naprawdę masę spraw leży odłogiem a wymaga uszeregowania i jeszcze więcej myśli, pomysłów po mojej rudej głowie tumani się i kłębi. I- Bo nie chciałabym uznana być za lenia, do czego jednakże parę stronic temu bezwstydnie się przyznałam, obnażając się publicznie przy innej okazji. Przeraża mnie myśl że na mojej kawiarence powstała aż tak wielka dziura, a i zielnik świeci pustkami już od dosyć dana. A ja jestem przecież - wymieść mnie nie wymiotło, zniknąć nie zniknęło.
A wszystkiemu są winne ogórki!
Tak, tak - ogórki. Ale nie tylko one. Bo i dżemy truskawkowe bez których gofry tracą cały sens istnienia, wino z wiśni co w rogu kuchni pomrukuje niedokręcony kran udając ( mnie przez pierwszy tydzień jego natrętnego "kapania" doprowadza do szewskiej pasji), kompoty z wiśni, nalewki z malin, tajemne mikstury, czyjeś urodziny, obrazy malowane w pośpiechu...
Reszty win i przyczyn nie pamiętam.
W niedzielę godzinę spędziłam na wpatrywaniu się w spokojną twarz mojej ulubionej figury przedstawiającej Najświętszą Panienkę - ona taka dostojna i wyciszona - a ja taka pędząca, ekspresyjna i dzika. Nie potrafię się zatrzymać - a może i już nie chcę?
Jedno wiem - przyznam się bez bicia. Uwielbiam ten zamęt, twórczą gonitwę - bo żyję, bo tworzę, bo jestem....

A reszta jakoś tam będzie ;)

czwartek, 9 lipca 2009

Deszcz


No... uwielbiam.
Nie wiem od kiedy polubiłam deszcz, może i zawsze tak było, a może od tej pamiętnej ulewy w Pieninach po której przemoczona do suchej nitki postanowiłam fakt ten zaakceptować, że deszcz wlecze się za mną gdziekolwiek podążam? To podobno najlepsza metoda jest - jak czegoś nie możesz pokonać - zaakceptuj to. Tak mogę sobie powiedzieć ja, lecz nie jest to metoda dla wszystkich.
Deszcz to również okrutny i niszczycielski żywioł, który zabiera i niszczy co napotka po drodze i gdy ja wystawiam twarz na ożywcze strumienie - ktoś inny w tym czasie traci dobytek swojego życia. Lecz nic na to nie poradzę, jak i nie zmienię już tego że deszcz lubię. Najbardziej zaś wiosenne i letnie burze, ciemne szalone chmury i wiatr który niesie ze sobą taki zapach i wilgoć, najpiękniejsze dla mnie perfumy. Mokre włosy, piach w oczach i bose stopy przypominają mi że jestem tak bardzo sobą - jak nigdy indziej.
Nie noszę parasola.
Owszem posiadam parasol i nawet bardzo ładny - obszyty granatową falbanką w różowe kwiaty, ale obawiam się iż gdy go tylko z domu wyniosę, zaraz też gdzieś zagubię, pozostawię - to i po co?
Mijam więc ludzi w panice otwierających parasole, przebiegających na drugą stronę ulicy w pośpiechu, kiedy łapie ich nagła ulewa - a mnie się chce tańczyć, a mnie się chce śpiewać. Wyżej unoszę głowę, zadzieram spódnice oblepiającą nogi i bosymi stopami cedzę ciepłe kałuże.
- Hej, zmoknie pani - krzyczy do mnie jakiś pan spod wiaty
Odwracam się do niego z anielskim uśmiechem odpowiadam - Eeee... nic mi nie będzie proszę pana - ja jestem rozpuszczalna w tłuszczach a nie w wodzie -
i dostojnie uchodzę, a włosy mi pachną zupą ogórkową...
pac, pac, pac...

środa, 24 czerwca 2009

Rozczarowanie 2009

Uliczka - jedna z moich ulubionych imprez plenerowych. Odbywa się corocznie w jednej z tych ciasnych Bieruńskich uliczek, nadając raz w roku mojemu miastu klimat czarodziejskiego miejsca, miejsca magii, tajemnicy, pantomimy.
Ja zawsze lubiłam teatr. Z zazdrością obserwowałam pracę aktorów zza kulis teatru małego - gdzie udało mi się czasami wepchnąć przy okazji tworzenia scenografii, podziwiałam przyjaciółkę która lekka i piękna tańczyła w grupie tańca współczesnego i chodziłam na darmowe przedstawienia na dziedzińcu, czy małej scenie teatru. Pamiętam do dziś tą atmosferę jaka panowała na małej scenie. Chodzili tam przeważnie młodzi ludzie - studenci których tak jak mnie nie stać było na "luksus" pójścia głównym wejściem do teatru. Waliliśmy więc od tyłu, na statek - jak się mawiało bo widownia na małej scenie przedstawiała zazwyczaj widok jak po sztormie, po prostu stos ławek, stołków i innych klamotów, pośród których każdy sobie znajdował swoją dziuplę, gdzie montował się na czas trwania przedstawienia. Gdy gasło światło - przenosiliśmy się tym naszym transformatorem w zupełnie inną czasoprzestrzeń i zawsze w duszy przeklinałam tą moją nieśmiałość - dzięki której nie zgłosiłam się do żadnej z tych nieformalnych grup teatralnych. A może mogłabym również tworzyć ten "inny" świat?
Dzisiaj to już było-minęło jest.
Ale uczę moje dzieci miłości do teatru, uczę że poza telewizorem i komputerem istnieje jeszcze inny, ciekawy świat.... Świat niedosłowny, który każdy odbiera innymi zmysłami i na swój sposób. Teatr bowiem działa odwrotnie niż książka - daje nam obrazy - pozostawiając wolną przestrzeń na dopisanie treści. I mojemu synowi to się niezmiernie podoba. Już w ubiegłym roku obserwowałam z niekłamanym zadowoleniem jak Tymoteusz pochłaniał sztukę zbyt może jeszcze trudną dla niego, ale fascynującą. Widzę że ta muza go opanowuje i wciąga bo nieporuszony potrafi wysiedzieć w miejscu te kilka godzin, wzdychając tylko czasami z niewiadomego mi powodu.
Raz w roku jeździmy pod zamek w Chudowie gdzie o 21.30 rozpoczyna się przedstawienie na murach. Są ognie, tajemnicze postaci przebiegające po zamku i dziwne odgłosy. Jest przestrzeń, ciemność i niesamowita atmosfera. Dzieci wiedzą że to jest tylko przedstawienie, wizja - więc nie lękają się, choć prawdę mówiąc i ja czasem zadrżę gdy znienacka usłyszę głos puszczyka, lub coś ukaże się na chwilę w oknie. To dziwne wrażenie zaraz zatrze aksamitny głos narratora a na polanę wybiegnie roześmiana dziewka w czerwonej sukience z dzbanem jagód w dłoni. Westchnienie ulgi (więcej ludzi w tej ciszy czuło się niepewnie) Przedstawienie się zaczyna.
Dzisiaj ja wzdycham. Z niewiadomych powodów przedstawienie na murach nie znalazło się w tym roku w kalendarzu imprez Fundacji Zamek Chudów , a nasza Bieruńska uliczka była niewypałem. Z powodu paskudnej pogody przegląd teatrów amatorskich przeniesiono do Jutrzenki, ludzie wcale nie przyszli ( co nowością nie jest - bo impreza nie cieszy się przychylnością lokalnej ludności niestety) więc oprócz aktorów i paru fotografów tutejszego urzędu byliśmy jedyną rodziną która wpadła na przedstawienia z tak zwanej "wolnej stopy". Poza tym po jednym przedstawieniu organizatorzy postanowili zaprezentować jakiś amatorski film, co mi się nie spodobało. Sprzęt im się popsuł, ale jak to panowie specjaliści - wzięli sobie za punkt honoru że film będzie czy się na to sprzęt zgadza czy też nie i zaczęli grupowe debaty nad laptopem. Ponudziłam się jeszcze 10 minut, Marianna zrobiła "zimną rybę" i to już był koniec. Przynajmniej dla mnie. Mocno poirytowana nakazałam opuszczenie obiektu, wciskając mocno już "śniętą" córcię w ramiona pana męża i coś tam pomrukując pod nosem wróciłam do domu. I nie wyżyłam się fotograficznie - a przecież od tego roku dopiero mam porządny aparat i naprawdę cieszyłam się że będę mogła "ugryźć" teatr, co jest nie lada ciekawym wyzwaniem
Trudno - może za rok będzie lepiej...

wtorek, 16 czerwca 2009

Studium przypadku

Czasami życiem naszym kieruje przypadek. Los pcha nas w miejsca zupełnie wcześniej przez nas nie ustalone. Pozostaje wtedy ufać iż los ten zawiedzie nas tam... lub raczej że nas nie zawiedzie...
Ja jestem w czepku urodzona i nawet jeśli coś nie idzie po mojej myśli - to wychodzi ... Właśnie.
Chciałam dziś opowiedzieć historię pewnego przypadku.
To miała być wyprawa w Tatry. Pierwsza poważna wyprawa od bardzo dawna. Poważna, znaczy bez dzieci. Nie, no nie powiem bym od razu zapałała entuzjazmem na myśl że znajomi wspiąć się życzą na Rochacze, bo to z moim lękiem wysokości raczej niepoważne by było. Aczkolwiek gdy już zbliżaliśmy się do tatr po Słowackiej stronie zaczęłam dostrzegać u siebie coraz wyraźniejsze oznaki niepoważności. Bo co tam, ech lęki wysokości, braki ekwipunku i słabość szarganego ciągłymi chorobami ciała - gdy, no właśnie - wilka ciągnie do lasu. I już, już moja skłonność zaczęła się odchylać w stronę rozpaczliwego pragnienia (a choćbym miała zawisnąć na tym szczycie z zębami na łańcuchu). I już, już zaczynałam wyć w stronę ośnieżonych szczytów gdy zderzyliśmy się z brutalną rzeczywistością - Tatrzański Park Narodowy po Słowackiej stronie jest zamknięty do 15 czerwca, zatem ponad wysokość schroniska wejść się nie da bo pilnują. I dwa dni powiedział by kto nie robi różnicy - to jednak dla Słowackiej straży leśnej zakaz to je zakaz i koniec! A z ichniejszą "pokutą" do czynienia mieć nie chcieliśmy, więc przyszło by wracać do domu. Szkoda by było, no bo w końcu do cholery wywalczyłam sobie na ten wyjazd dwa dni urlopu w bardzo atrakcyjnym terminie urlopowym (no cóż - ma się ten staż, niech więc młodzi pracują) i przegonić się nie dam, a i łamać przepisy to też nie w moim stylu. Więc chcieli nie chcieli - tyle gór widzieli co nad choinki wystawało i alternatywę zaproponowano pod nazwą "Mała Fatra". Państwo B. z entyzjazmem przyjeli ten pomysł gdyż to nie są ludzie co to się pod nimi słaby ogień pali - dokładać nie trzeba. I tu chciałam za to Maćkowi i Baśce jeszcze raz serdecznie podziękować: wyjazdy z wami to prawdziwa przyjemność !
Takim sposobem poznałam pasmo Małej Fatry (szukać na mapie Słowacji po orawskiej stronie)
I z zachwytem oświadczam że Mały Rozsutec to jedna z najbardziej urokliwych i wymagających gór jakie napotkałam na mojej drodze. Skaliste tryskające wodą i zielonością Diery pokonuje się skalnymi półkami, przerzuconymi przez strumień o wodzie krystalicznej kładkami i drabinkami pod którymi z łoskotem spada szalony wodospad. Serce Małej Fatry jest zielonym soczystym żródłem, zaś szczyty skaliste i ostre mają grzebienie, grzebienie owe pokonuje się przy pomocy łańcuchów, kosodrzewiny co wczepia się we włosy i stanowi łaskoczący twarz ratunek, oraz paznokci wbitych w kamienie.
Stając na szczycie myślę tylko - Mój Boże jakże ja mała jestem !

Parę zdjęć można zobaczyć tutaj, a jeszcze więcej tu bo mimo zmęczenia nie odmówiłabym sobie zrobienia tych kilkunastu fotek :)

sobota, 30 maja 2009

w innym świecie


Mam taki świat. Świat księżniczek, tajemniczych stworzeń, elfów, zwidów, podziemnych światów. W takim świecie odpoczywam, daję ponieść się fantazji. Znam go i on mnie zna. Ponieważ...
Dawno, dawno temu gdy byłam dziewczynką z kucykami, miałam poważne problemy przystosowawcze. Każde pójście do szkoły powodowało olbrzymi skok stresu, a zabawa z rówieśnikami była niemożliwa z uwago na nieśmiałość chorobliwą i niedostosowanie. Tak, tak - dzisiaj jak komuś mówię że byłam nieśmiała - wybucha śmiechem. A ja byłam autsajderem, odludkiem, dziwolągiem. I to wcale nie była wina dzieci ( jak wtedy myślałam) tylko mój osobisty wybór, najpierw mniej, a później coraz bardziej świadomy. zatem by móc udawać że mnie nie ma, by móc schować się przed ludźmi - dużo czytałam.
Czytałam wszędzie gdzie można było, przeczytałam bibliotekę szkolną, zapisałam się do trzech bibliotek miejskich. Znam chyba wszystkie możliwe baśnie i opowieści dla dzieci. By móc czytać spokojnie zaczęłam znikać w szafie (hi,hi, nie wiedzieli o tym moi rodzice) z poduszką i nocną lampką. Wyobraźnia jednak wkrótce zaczęła płatać mi figle i przyszedł taki czas że nie wiedziałam już co realne jest, a co nie. W końcu coś pękło, zaczęłam spotykać się z rówieśnikami, mimo iż wymagało to ode mnie sporo wysiłku, ale jednak ciągle tkwiłam w swoim wyimaginowanym świecie. Nadal byłam inna, co jednak sprawiało mi przyznam satysfakcję , więc zaczęłam tą swoją odrębność podkreślać. To były czasy gdy przeżywałam fascynację wierszem. Z tomikiem Stachury przesiadywałam godziny w konarach wierzby i pisałam na wszystkim co się do tego nadawało. Słowa, słowa, słowa - rosły we mnie i pęczniały, a niezapisane sprawiały mi ból.
Na studiach definitywnie porzuciłam baśnie i dnie spędzałam w bibliotece pedagogicznej. Przeczytałam wszystkie lektury i większość pozycji książek "zalecanych". Zaliczyłam klasykę literatury. Niewiele mi przyznam z tych książek w głowie zostało (he,he)
Po latach tłustych nastały lata chude. Przy mojej córci czytanie czegokolwiek graniczyło z cudem. "Panna nieszczęście" darła się za każdym razem gdy tylko przestawałam jej patrzeć w oczy. Na szczęście urosła, uff...
Dziś znów czytam baśnie, znaczy fantastykę i wyciszam się w świecie dobrych stworzeń, bohaterskich rycerzy i pięknych księżniczek. Zakupiłam właśnie "Rozgrywkę Cienia" - drugą część trylogii Cada Williamsa i porwała mnie.... porwała tak głęboko że nie mam czasu na nic innego

wtorek, 26 maja 2009

Bitwa Wyrska

Właściwie nie wiem co sobie o tym myśleć. Faktem jest iż z ciekawością pojechałam na kolejną inscenizację do pobliskiej Gostyni. Trudno to nazwać dobrą zabawą, ale jednak jakiś taki swoisty rodzaj "rozrywki" rodzinnej. Na inscenizacji bowiem staramy się bywać co rocznie. Wklejam więc poniżej kilka faktów dotyczących tej Bitwy a że nie znam się na historii, zapożyczyłam fakty ze strony oficjalnej
Bitwa Wyrska była zapomnianym epizodem obrony górnośląskiej ziemi we wrześniu 1939 roku. W pamięci pokoleń przez lata utrwalany był mit, iż obrona Górnego Śląska sprowadzała się do dzielnej i pełnej poświęcenia postawy harcerzy (obrona wieży spadochronowej w Katowicach) czy też ochotniczych oddziałów powstańców śląskich. Z uporem zapominano o formacjach regularnych, czyli liczącej około 45 tysięcy żołnierzy Grupie Operacyjnej „Śląsk”, dowodzonej przez generała brygady Jana „Jagmina” Sadowskiego, wchodzącej
w skład Armii „Kraków”. Rdzeń GO „Śląsk” stanowiły trzy duże formacje: 23 Górnośląska Dywizja Piechoty od roku 1922 roku trwale związana z Górnym Śląskiem, mobilizowana od marca 1939 roku 55 Rezerwowa Dywizja Piechoty oraz elitarny Grupa Forteczna Obszaru Warownego Śląsk Ta ostatnia formacja obsadzała wznoszone od 1933 roku śląskie fortyfikacje stałe. Oddziały te dzielnie, przez trzy doby, od 1 września 1939 roku broniły śląskich wsi i miast przed hitlerowską agresją. Należy podkreślić, że odwrót Wojska Polskiego z Górnego Śląska zarządzony w nocy z 2 na 3 września 1939 roku nie był spowodowany faktem pokonania
GO „Śląsk” przez oddziały Wehrmachtu, a ogólną sytuacją na froncie południowym, która groziła zamknięciem w kotle silnie trzymającej się na Górnym Śląsku polskich formacji.
Jednym z ważnych epizodów tych zmagań była Bitwa Wyrska, która rozegrała się pomiędzy 1–3 września 1939 roku w rejonie miejscowości Wyry i Gostyń położonych pod Mikołowem. W okresie jej szczytowego nasilenia w walkach po obu stronach brało udział kilkanaście tysięcy żołnierzy. Dlatego śmiało można stwierdzić, że była to największa bitwa, jaka rozegrała się we wrześniu 1939 roku na Górnym Śląsku. Największa pomimo to przez lata zapomniana.
Ja myślę że również po części zapomniana z tego powodu że po obu stronach stali Polacy - gdyż na tych terenach ludność masowo została wcielona w szeregi Wermachtu. I to jest przykre.
Dla mnie taka impreza posiada wymiar "słodko-kwaśny", choć uważam że taka historia na żywo głębiej przemawia do wyobraźni widza gdy zostanie się obrzuconym piachem i trawą przez wybuchające miny, w oczy gryzie dym spalonej stodoły, a samolot przelatuje z ogromnym hukiem tuż nad głową. No i dowiedziałam się z jaką ogromną siłą i prędkością może przemieszczać się czołg. Od soboty więc pan mąż marzy by przyłączyć się do takiej grupy rekonstrukcyjnej, a syn chce mieć na gwałt pistolet. Ręce opadają. Pistoletu oczywiście nie kupiłam, choć w sumie to nie bardzo wiem co o tym myśleć - boć przecież i ja będąc kiedyś-tam-kiedyś małym chłopcem bawiłam się w okolicznych bunkrach i czas spędzałam na strzelaniu z kija, więc to takie naturalne potrzeby u 7 letniego chłopca są. Zdjęć ciekawych nie zrobiłam, bowiem zajęłam bardzo nieciekawą pozycję więc chętnym polecam galerię którą znalazłam na stronie takiej właśnie grupy rekonstrukcyjnej

poniedziałek, 18 maja 2009

gdybym to ja miała...

... za co ;)
Ludzie którzy znają mnie dosyć dobrze wiedzą że nie lubię staroci. Ze względu na moją "przypadłość" czy jak tam to inaczej nazwał - nie znoszę starych domów, pałaców, skansenów i rupieci które się tam znajdują. Owszem, owszem bardzo lubię czerpać w tych miejscach inspirację, a nawet więcej - moja kuchnia coraz bardziej zaczyna przypominać szałas z 18 wieku (he,he,he) to jednak nie chciałam nigdy, do tej pory przynajmniej, za nic w świecie w takich starych murach zamieszkać!
Kiedyś przechodziłam już jednak taką fascynację będąc w ośrodku Monaru w Krakowie który mieścił się w pięknym pałacu. Pałac ten fascynował mnie i przerażał jednocześnie, acz z prawdziwą przyjemnością pomagałam pracach nad jego odnową. Fascynował na tyle, że gdyby nie miłość do pewnego młodzieńca tu na śląsku, zastanawiałabym się poważnie nad pozostaniem tam już na zawsze i złożeniem papierów na renowację zabytków (to ostatnie jeszcze gdzieś tam po mojej głowie do dziś szaleje)
Teraz dotknęło mnie ze zdwojoną siłą i powróciła ogromna tęsknota za sprawą pałacu stojącego we wsi Bobrek nieopodal Oświęcimia. To doprawdy rzut beretem ode mnie a naprawdę nigdy tam nie byłam. Ja -pani smykalska i wszędobylska nigdy wcześniej nie słyszałam o tym miejscu. I nic dziwnego - bowiem miejsce owo jest dobrze ukryte w dzikim parku, który kiedyś musiał być równie przepiękny jak sama budowla popadająca dziś w ruinę.
Więc stanęłam tam tak z rozdziawioną paszczą i łzą w oku, oczyma wyobraźni widząc powiewające na wietrze muślinowe firanki, kolorowe witraże w oknach, kutą bramę i fontannę przed wejściem. I już sadziłam rododendrony i azalie decydując które drzewa należy wyciąć, a które dopełniają romantycznej wizji ogrodu, gdy przypomniało mi się że ten pałac nigdy nie będzie mój. Nie będzie również niczyj i zgnije, popadnie w ruinę.
Jedynym moim marzeniem zostaje więc - by odnalazł się ktoś kto kupi i wyremontuje pałac, albo odnajdzie się jego prawowity właściciel - bo tak piękne miejsca nie mogą, po prostu nie mogą zniknąć!!!

wtorek, 12 maja 2009

kwiatki - bratki, zaklepywanka

Zaprosiła mnie do blogowej zabawy Kama z Lawendowego zakątka. Chętnie wezmę udział w tym projekcie.
Przypomina mi to czasy, wspaniałe czasy zresztą – gdy w grupie moich przyjaciół wymienialiśmy się takimi łańcuszkami. Bo to niby dziecinne jest z jednej strony, lecz jednocześnie bardzo ciekawe doświadczenie, rozwijające światopogląd i sposób myślenia o samym sobie. Jedną z takich „opowieści” (tak, tak – powstawały z tego niezwykłe, rozbudowane wywody) przetrzymuję schowaną na dnie szuflady z bliskimi sercu zapiskami i wyciągam sobie czasem by pośmiać się i potęsknić. Potęsknić za spotkaniami z Arturem, Krzyśkiem, Iwonką... grupą przyjaciół moich, nieformalnych filozofów. Na takich spotkaniach przy lampce wina powstawały niezwykle teorie, wielkie i banalne... Potem te teorie obrastały w pisemne już „a może...” , „a gdyby” przesyłane od-do i powrotnie do godzin późnych za pomocą łącza internetowego.
A pamiętacie te zeszyty zwierzeń w których koleżanki w szkole wpisywały sobie takie tam głupoty typu „twój ulubiony kolor”, „ulubiony aktor”. He,he – szkoda że nie zachował mi się taki zeszyt. Ale do dzisiaj pamiętam że Asia najbardziej lubiła kokosowe wafelki, a ulubionym kwiatem Ani są frezje.
Taaa.... dobrze wiedzieć coś o przyjaciołach, dobrze wiedzieć coś o sobie
W tego typu łańcuszkach występują bowiem pytania tak zaskakujące, że łapiemy się na tym iż tak wielu rzeczy o sobie samym nie wiemy jeszcze. Ja lubię takie wyzwania – staję więc z sobą twarzą w twarz i odpowiem:

Gdybyś miała spędzić jeden dzień jako gwiazda, to jaką gwiazdą chciałabyś być?
- Nie mam takich marzeń – za leniwa jestem na gwiazdę, no ewentualnie mogłabym być jeden dzień jakąś księżniczką z bajki disneya. Czy wchodzą w rachubę rysunkowe gwiazdy?
2. Jak wyobrażasz sobie swoją przyszłość?
-Mam dwie opcje: wygrywam w Lotto kupę kasy i kupuję sobie ten przepiękny pałac który stoi w ruinie nieopodal. Odnawiam go, realizując swoje wizje artystyczne, a resztę życia spędzam w przypałacowym parku na grzebaniu w ziemi.
Opcja druga zakłada że wydaję w końcu moją książkę i przenoszę się w Bieszczady gdzie mogę w ciszy malować ikony w świetle słoneczka.
Obie opcje są mocno z przymrużeniem oka ;)
3. Masz tylko jeden dzień. Co robisz?
pewnie jestem motylem- więc latam beztrosko po łące, abo...
zaciągam olbrzymi kredyt, ubezpieczam się na jeszcze więcej i jadę z rodziną na tajemniczą i pełną przygód wyprawę.
Albo po prostu idziemy na spacer trzymając się za ręce
4. Gdybyś mogła zmienić tylko jedną rzecz na świecie, co to by było?
- zmieniłabym... siebie
5. Powiedz o sobie coś, co wiesz tylko ty.
- jestem leniwa ( niektórzy się domyślają)
6. Co myślisz o osobie, która cię klepnęła?
To znaczy Kama? Myślę że to bardzo sympatyczna młoda kobieta. Szanuję ją i podziwiam za szczerość i odwagę w reprezentowaniu wartości których wiele osób się wstydzi, za bycie sobą Kamo duży plus
7. Co ostatnio oglądałaś w TV?
- reklamy pewnie były ostatnio
8. O której chodzisz spać?
- zdecydowanie nie o tej o której bym chciała, ale tak jakoś mi wychodzi
(mam taką bardzo słuszną prezentację na temat „kiedy kobieta idzie spać”
9. Widziałaś ostatnio coś dziwnego?
UFO? Nie nie widziałam – bo ja to na wsi mieszkam
10. Czego boisz się najbardziej?
- najbardziej boję się o dzieci moje – chciałabym by nigdy nie doznały głodu, zła, wojny, chorób...
11. Typowanie:
Nie wiem kogo mogłabym wytypować – może po prostu kto ma ochotę odpowiedzieć sobie na parę pytań niech czuje się przeze mnie „klepnięty”

P.S. A na zdjęciu? Jak widać kupiłam papier w bratki.

wtorek, 5 maja 2009

pizza domowa

Posted by Picasa

Goście są w naszym domu zawsze mile widziani. Nawet gdy panuje ostatni stan zagrożenia lawinowego (co się czasami zdarza) każda osoba pragnąca znienacka nawiedzić nasz dom przyjmowana jest podług staropolskiej zasady "gość w dom - Bóg w dom". Co prawda z chlebem i solą w sieni nie stoję, acz jak kto głodny to i chleba dostanie. Lubię gości, lubię jak mnie ktoś odwiedza - co odczytuję jako zaszczyt, gdyż najwidoczniej moje towarzystwo jest mu przyjemne.
Kiedyś takie odwiedziny związane były z wspólnym gotowaniem. Iwona wpadała wprost po pracy na kolację, z dziewczynami z pracy organizowałyśmy spotkania w kuchni, wspólne gotowanie, a czasami po prostu ktoś wpada na coś dobrego. Moje wszystkie dziewczyny są teraz młodymi matkami, więc nasze spotkania uległy przesunięciu w czasie i mam nadzieję że kiedyś do nich powrócimy. Mój dom jest przynajmniej otwarty.
Chciałam wam dzisiaj podać mój przepis na pizzę, przepis o który prosiło mnie już tak wiele osób
1 szklanka ciepłej wody
1/2 szklanki oliwy
1/2 kg mąki
5 dkg drożdży
1 łyżka cukru
1 jajo
sól
Podstawą udanej pizzy jest dobrze wyrobione ciasto drożdżowe. Ciasto drożdżowe wymaga ciepłych warunków więc wszystkie składniki należy wyjąć wcześniej z lodówki. Mąka lubi być przesiana a drożdże roztarte z cukrem. W mące robię dołek i wlewam rozczyn czyli kożuszek fermentujących drożdży (drożdże rozmieszane z cukrem, rozpuszczone w ciepłej, ale nie gorącej wodzie pozostawiam na 15 min pod przykryciem)
Zostawiam jeszcze na chwilę rozczyn w mące by popracował nad tą znajomością, potem wbijam jajko i dodaję oliwę ( jeśli o mnie chodzi to musi być oliwa, choć można i oleju użyć zamiennie)oraz szczyptę soli. Dokładnie i długo wyrabiam i zostawiam do wyrośnięcia, po 30 minutach wyrabiam jeszcze raz i wykładam na dużą blachę. I znów pozostawiam na chwilę do wyrośnięcia. Do moich prywatnych tajemnic należy sos którym smaruję ciasto, choć uchylę rąbka tajemnicy - w jego skład bowiem wchodzi przecier pomidorowy, oliwa, spora ilość suszonych ziół (koniecznie bazylia i oregano) suszona cebula i czosnek. Ziół również czasami dodaję do samego ciasta. Wyrośnięte ciasto smaruję dokładnie sosem pomidorowym. A na górę - jak kto lubi pieczarki, salami, cebula, pomidory, cukinia, papryka, kukurydza...
I duże ilości sera bo ja lubię ser :)
No i do pieca
W czasie jak pizza się piecze warto przygotować jakąś lekką sałatkę i sos czosnkowy, ale o tym następnym razem
Więc kto leci po piwo?

wtorek, 28 kwietnia 2009

Autoportret

To ja. Damqelle. Dlaczego teraz, dlaczego tutaj?
Postanowiłam się przedstawić, bowiem jestem sobą zawsze w tym o czym piszę - a trudno być sobą gdy nie wyjaśnione jest kim się jest tak na prawdę. Zatem to ja.
W zasadzie to większość osób które czytają ten tekst zna mnie osobiście - więc nie ma się co tłumaczyć, ale dla tych co znają mnie mniej, lub nie bardzo...
Z założenia nie będę tu ujawniać prawdziwych nazw bo i po co? Nazwy prawdziwe nie zawsze zgodne są z tym czym jesteśmy. A ja jestem Damqelle. Chyba tak od zawsze...
A przynajmniej od moich pierwszych podróży w świat swojej wybujałej ( no a jakże) wyobraźni. Z tego co się orientuję, to nieomal każdy ma gdzieś tam na końcu swojej samoświadomości wrażenie ze już kiedyś tu był, szczególne zamiłowanie czy tęsknotę do miejsca jakiegoś, jakiegoś czasu. Ja mam. Gdzie jest zatem moje miejsce - pozostawię tajemnicą. Tak jest lepiej, to takie moje prywatne, wewnętrzne podróżowanie...

czwartek, 23 kwietnia 2009

Kwietniowo (po prostu pięknie jest)

-jabłoń-

-tarnina-


-forsycja-

-śliwa-

-rajskie jabłko-

-wiśnia ptasia-

-pigwa-

-mirabelka-

-migdałowiec-


-magnolia-

-grusza-

-klon-