wtorek, 16 lutego 2010

Osiołek Łukaszka


Szukałam w zabawkach moich dzieci osiołka jakiegoś by zilustrować moją dzisiejszą opowieść, niestety bezskutecznie - nie mamy bowiem osiołka. A jednak nieprawda - mamy. Co prawda nie osiołka, ale pannę która nadaje się na ilustrację. Ech...
Rzecz dzisiaj o jednej z książek które wpływ miały na ukształtowanie mojej osobowości, światopoglądu i przeświadczenia o wartościach. Książka Hanny Święcickiej "Osiołek Łukaszka" jest jedną z "tych" książek pedagogicznych które zmieniają człowieka nie przez pedagogiczne dyrdymały jakiegoś profesora klinicznego, ale ciepłe życiowe opowieści matki. Opowieści matki o dzieciach - prawdziwe, mądre i nadal aktualne choć muszę przyznać że książka jest dosyć stara i zawiera wiele anachronizmów to polecam ją każdemu pedagogowi i matce i ojcu...
Leży teraz przede mną przestarzały egzemplarz - pożółkłe strony, powyrywane kartki, wytarta okładka. To są takie cechy dzięki którym sięgam w bibliotece po książki. Im bardziej sfatygowana tym większe podejrzenie że książka ciekawa. W moich książkach które oddałam do biblioteki po ukończeniu uczelni było wiele podkreśleń, notatek na marginesach, wolnych myśli. I w "osiołku" jest takich podkreśleń pełno. Pozwalają mi na powrócenie do tych najcenniejszych rad pani Hanny. Tak sobie pozwalam z imienia o pani Święcickiej bo odbieram w wielu punktach ją jako bratnią duszę, nauczycielkę. Nauczyła mnie że każde dziecko jest inne ( w czasach kiedy jeszcze nie miałam dzieci) że indywidualizm jest cechą - a nie wadą i że z dzieckiem trzeba rozmawiać. Zawsze.
Więc rozmawiałam. Z trzyletnią Alą rozmawiałam o jej trzyletnich smutkach (trzyletnie smutki to bardzo poważna sprawa) siedząc na schodach rozważałyśmy sprawy niedostępne dla innych. Na spacerze obserwowałyśmy koparkę i wtedy zamiast znudzonym głosem odpowiadać na 101 pytań ciekawskiego malucha po raz pierwszy zapytałam - a ty jak myślisz? I zadziwiło mnie jak wiele odpowiedzi zna takie małe istnienie. Po kilku latach rozmawiałam z moim małym syneczkiem, obserwując chmury na niebie "ja myślę że tak - a ty jak uważasz?"
Mijały nas wtedy matki z dzieciakami w czystych ubrankach i czystych wózeczkach, o minach w równym stopniu zadziwionych, a ja zastanawiałam się jak one to robią że tak czyste dzieci mają - bo z naszego wózka po podróży wysypywało się zawsze mnóstwo kamieni i kijków. Potem urodziła się "panna nieszczęście" - dziwne, neurotyczne dziecko sprawiające mnóstwo kłopotów od dnia narodzin. Może ktoś uzna mnie za wariatkę - ale ja naprawdę dziękuję Bogu że trafiło mi się "trudne" dziecko. Bo to jest wielkie wyzwanie dla mnie jako matki. Jedno adoptowane, drugie z charakterkiem :)
Są inne, fascynujące i jedyne w swoim rodzaju. Czasem tak w ciszy zastanawiam się jakie byłoby to trzecie - jednak wszystko wskazuje na to że "Panna nieszczęście" była i zostanie jedynym wybrykiem mojego ciała. Czasami czuję że jest we mnie jeszcze na tyle miłości...
Niedawno odwiedziliśmy naszych przyjaciół którzy prowadzą ośrodek do którego trafiają dzieciątka z nieuregulowanymi sytuacjami prawnymi. Maluszki z interwencji, dzieciaki wyrwane z domu przez policję podczas libacji alkoholowej, porzucone przez matki, zostawione w szpitalach, zagubione w nocy. Część z nich idzie do adopcji, część po rozprawie sądowej powraca do rodziców, inne trafiają do domu dziecka. Zawsze kilkoro maluszków u nich stacjonuje. I mimo że to są miłe odwiedziny - pół drogi do domu milczymy. My - zawzięte gaduły nie znajdujemy słów. Bo dlaczego ten świat... dlaczego Bóg...dlaczego my?
w naszych myślach 6-miesięczna dziewczynka buja się w foteliku i uśmiecha. Śliczna jest i wesoła - jednak jej los taki wesoły nie jest, prawdopodobnie trafi do domu dziecka. Bo ma rodziców którzy choć nie zdolni do wychowywania dziecka nie chcą się zrzec praw. Mała nie zazna miłości bo tak ktoś zadecyduje o jej losie. Chciałabym ją więc porwać i uciec jak najdalej, ale nie mogę porwać wszystkich takich dzieci. Przykro mi że nie mam na tyle odwagi by stworzyć dom jakiemuś dziecku. Nie zdecyduję się na rodzinę zastępczą - bo praca, bo małe mieszkanie...
Dlatego podziwiam panią Hannę za to że w tak ciężkich czasach wychowała 6 własnych i adoptowanych dzieci. I dziękuję za "Osiołka" oraz to co wniósł w moje życie.

Gdyby ktoś chciał poczytać "Osiołka Łukaszka" to podobno w księgarniach książka jest niedostępna z powodu nieaktualności, ale ja myślę że jest jak najbardziej aktualna i polecam poszukać w bibliotece.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Mydło powidło

Oj trudno mi się było do tego pisania dziś zebrać. Trudno mi ciało utrzymać w przyzwoitym pionie, a oczy odmawiają współpracy z tą częścią mojego mózgu w którym są tam podobno jakieś tam dysfunkcje odpowiedzialne za te psoty moje chochliki. Mało który wyraz w związku z powyższym udaje mi się z razu pierwszego napisać poprawnie. Ha, na szczęście ten program fajny jest - zaznacza na czerwono.
Ale uwaga... skupiam się powoli i zbieram w garść - będzie dobrze.
Wrzucam w gardło garść witamin, magnez na wszelki wypadek, omega3 i takie tam - będzie dobrze.
A tyle chciałam napisać. Strasznie dużo się nazbierało w pomiędzy-czasie i tyle się we mnie nagromadziło nie napisanych emocji, które nie ubrane w słowa przelewają się przeze mnie jak deszczówka przez dziurawe wiadro. Tyle z tych moich słów co z deszczówki pożytku - jednak gdy w sobie się nie mieszczę to chodzę i śpiewam. Czego nie napiszę - to do końca zdurnieję.
Uwaga - zaczynam pisać.
O swoim przymierzu że śniegiem. Gdy wszyscy wkoło narzekają że zimno, mróz i samochody odśnieżać trzeba - ja błogosławię żem niebogata i ani domu, ani samochodu odśnieżać nie muszę. Idąc na przystanek puszczam oko do przydrożnej latarni, naciągam czapkę na uszy (bo lubię chodzić w czapce) chwytam łyk czystego powietrza i cieszy mnie skrzypienie mrozu pod butami- skrzyp, skrzyp, skrzyp. Autobus podjeżdża punktualnie (odśnieżony oczywiście) witam się z ulubionym kierowcą - jak się cieszę że pan zawsze taki punktualny (posmarować umieć trzeba) i zajmuję miejsce które akurat na mnie czekało. Tyle czeka na mnie miejsca ile je sobą zajmuję. Więc moszczę sobie jak kura na grzędzie i wtykam w uszy słuchawki. Jak to dobrze że muszę dojeżdzać do pracy - mam tą chwilę tylko i wyłącznie dla siebie, by posłuchać pozytywnej muzyki, porozmyślać, skontemplować krajobraz za oknem. I tak z tego wszystkiego doszłam do wniosku że to wszystko jest tak pozytywne że aż mdli. Ja jestem tak pozytywnie nakręcona że aż mdli.
Czy komuś jeszcze jest od tego bełkotu niedobrze?
No to puszczę lepiej piosenkę