sobota, 27 grudnia 2008

Wróciłam


Nooo... bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. I Bogu dzięki za dom mój szczęściem pachnący. Zmęczona jestem tymi świętami i aż cieszę się na powrót do pracy. Naprawdę. Nic chyba mnie bardziej nie zrelaksuje niż kawałek dobrze wykonanej roboty! Święta świętami ale po tygodniu leżenia w gronie rodziny i wpychania w siebie słodkości zemdliło mnie do bólu zarówno z nadmiaru łakoci, jak i z nudów. Gdyby mi choć pozwolili pranie zarzucić, poprasować... rany cokolwiek!!! No bo ile można świętować? Szczęściem po wycałowaniu serdecznym babć, cioć i dzieciaczków wyrwaliśmy się z ciepłych ramion rodziny by na corocznej tradycyjnej "objazdówie" okolicznych żłobków i betlejemek zrzucić trochę tego świątecznego pyłu. No i kalori też ;)

Ależ to miło znaleść się w końcu we własnym przytulnym kątku i wypić gorącą czekoladę z ulubionego kubka. A kto chce może się do mnie przyłączyć i obejrzeć fotoreportarz z wyżej wymienionej bożonarodzeniowej objazdówy. Tylko błagam - już niczym mnie nie częstujcie, nie dzisiaj!

wtorek, 23 grudnia 2008

Hej kolęda z aniołem


Mówię aniołom
przyjdźcie
a oni na to
- nie trzeba
(choć goli jak poświąteczne drzewa)
nas na wigilię zapraszać.
Cherubin w ostatnim rzędzie
nie śpiewa - zasnął jak świeczka
przedwcześnie z kolędy zdmuchnięta
niech śpi,
a sen jego pamięta
babcię jako dziewczynkę
z nieposłusznym warkoczem.
W śnie jego turkocze
wóz pełen siana
dla owieczki
dla barana
do stajenki.
Więc lepiej niech śpi,
wraz z wozem pojedzie
zagrać Dzięciątkowi
na drewnianym flecie

przyda się tam Anioł.

W te dni świąteczne, niezwyczajne - życzę wszystkim którzy życzeń mych chcą wysłuchać: dobroci serc, szczerości przyjaciół, uśmiechu nieznajomych, opieki aniołów. Niech dobry czas oddali smutki, troski dnia i zagonienie a natchnie serca czułością życia i poczuciem szczęścia.
Agnieszka



sobota, 20 grudnia 2008

Knedliczki


Pojechałam do Bielska. Właściwie to miałam do Katowic ale jakoś mnie zniosło. Od dnia odebrania dyplomu to nie byłam w Katowicach, bo to takie traumatyczne dla mnie miejsce. W sumie w Bielsku też jest sklep dla plastyków a potrzebowałam farby do tkanin. No po prostu w Bielsku jest też ładniej. No i ten sentyment... Ach Bielsko...
Taki malutki sentymencik związany z pewnym mężczyzną o burzy w oczach...
Ale o tym Ciii... Było minęło...
Więc kupiłam te farby, a przy okazji kilka innych nierozsądnych rzeczy. Sklepy dla plastyków to drugie takie miejsce po księgarni skąd trzeba mnie wyrzucić zanim zmarnotrawię tam cały dzień i fortunę. Więc jak już mnie wyciągnięto to już jakoś dzień się potoczył i znalazłam się nagle po drugiej stronie granicy. Tak góry, góry mijaliśmy góry (tęskno). A potem granica której właściwie to nie ma - tylko napisy po ichniejszemu. Wstąpiliśmy do sąsiadów i nabyliśmy stały asortyment produktów co to po naszej stronie nie ma. Więc jutro na obiad będą knedliki i kofola.

czwartek, 18 grudnia 2008

Pan słońce


Jest, jest, jest.
Doszła przesyłka z książkami a w niej ta, na którą najbardziej czekałam. Uch... no to rodzina ma się z pyszna - zamykam się w kuchni i zamiast zupy będzie gips. Oj ta, lubię się bawić gipsem - teraz zabieram się do tej zabawy na poważnie. Będą potrzebne bandaże, sznurki, gazety, druty i miski. Sio rodzina - mamy nie ma i obiadu też nie będzie.
Długo. I dla nikogo.
W takim stanie jestem już od tygodnia, bo czas cały coś się dziać musi. Albo się piecze, albo szyje, wycina, kroi, zbiera, miesza. Wszystko się przyda, wszystko potrzebne - teraz, naraz, już...
W dzikiej pasji będąc - tak na początek, skończyłam słońce z masy solnej co czekało cierpliwie na złocenie aż spaść zdążyło. Ozłociłam słońce a i przy okazji ramę i sukienkę aniołka maznęłam złotem. Moja córcia na przedstawieniu wigilijnym w przedszkolu wyglądała jak prawdziwy anioł. Opłacało się w nocy siedzieć nad sukienką.
Ciekawe gdzie w tym domu są gwoździe - pana słońce wszak trzeba teraz powiesić.
I tak się zastanawiam czy słońce to właściwie on, ona czy ono?

środa, 17 grudnia 2008

zupa selerowa


Dzisiaj bardziej przyziemnie, no bo przecież z czegoś trzeba żyć. A dla podtrzymania życia((zwłaszcza w zimowe popołudnie) najlepsza jest dobra zupa, taka na przykład zupa selerowa - wyśmienita na chłodne zimowe dni i pusty brzuszek. By było jasne - nienawidzę selera! Serdecznie i z całego serca selera nie trawię. Natomiast zupa selerowa jest jedyną potrawą z selera którą zjem, a więcej - zjem z prawdziwą przyjemnością. Dlatego też zdradzę jej przepis, który brzmi:
By sporządzić zupę selerową potrzebujemy 2-3 dorodne korzenie selera, 1 ziemniak, 1 marchewkę. Warzywa czyścimy i wkładamy do garnka zalewając wodą by były zakryte. Gotujemy do miękkości, a następnie przecieramy przez sito. Zupę krem doprawiamy do smaku (wegetą, kostką rosołową, maggi lub jak kto woli solą i pieprzem) dodajemy koniecznie! łyżkę świeżego masła. Gorącą i kremową zupę podajemy z groszkiem ptysiowym lub grzankami.
Biegnę do kuchni. Znów zgłodniałam

wtorek, 16 grudnia 2008

Przychodzi cicho...


To takie krępujące o tym pisać, zwłaszcza nie o porze w której zwykliśmy myśleć o niej. Dzień dziś bowiem to nie zaduszki, nie dzień zmarłych, a jednak...
Przychodzi cicho... lecz co dziennie. Każdego dnia po kogoś, po setki, po tysiące...
Nie zauważamy je do chwili aż dotknie kogoś nam bliskiego, a i wtedy ciężko wymówić jej imię.
Umarł parę tygodni temu. Pan Daniel. Zwykły, szary człowiek co to przesyłki przynosił mi do pracy. Pojawiał się czasami, pożartowaliśmy, opowiadał krótkie historyjki. Bardzo uprzejmy pan.
Lubiłam pana Daniela - w jakiś sposób był mi bliski. Cieszę się że byłam dla niego miła, cierpliwa. Cieszę się że i on mnie lubił. Niby nikt znaczący - jednak ważny.
Taki powinien być człowiek dla człowieka, każdy ważny na tyle by być wobec niego... znaczy tak... jak gdyby już nigdy więcej miał nie przyjść, nie uśmiechnąć się, nie ponarzekać...
Lubiłam pana Daniela...

Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie!

środa, 10 grudnia 2008

Opium


Będąc w Bielsku miałam nadzieję zrobić kilka zdjęć, pobiegać po mieście zajrzeć totu-totam. Nadzieje okazały się być nader płonne, bo szkolenie jak się okazało rozpoczęło się rankiem, wieczorem zakończyło - wobec czego opuściłam miasto nie do końca usatysfakcjonowana. Nie do końca, bo jednak szkolenie z panią psycholog zawsze należy do czasu twórczo spędzonego i wnosi w moje proste schematyczne życie odrobinę zatrzymania się nad sobą. Oczywiście mnie nie trzeba pzekonywać co do własnej wartości, bo czasami zdaję się być nawet "przewartościowana". Zdaję się być - bo taki jest widok na mnie z zewnątrz, natomiast miewam czasami swoje prywatne stop-klatka. Pomiędzy pewnością siebie a zarozumialstwem zachodzi pewna specyficzna różnica. Mianowicie osoby które są pewne siebie cechuje dystans do siebie samego, znajomość i akceptacja swoich słabych stron pozwala na kompromis pomiędzy tym co pozytywne a tym co wymaga pracy wewnętrznej. Zarozumialcy natomiast uważają się za najlepszych we wszystkim i łatwo ich zranić bo nie potrafią przyjąć ani komplementu, ani krytyki. Popłynełam? Zzewnątrz niestety wygląda to tak samo. No i po prostu nie mogłam, nie mogłam jak zwykle się nie wychylić. Tyle razy mi mówiono bym nie wyskakiwała przed szereg, a ja uparcie to samo. Po prostu chora bym była gdybym pozostała niedostrzeżona i nie powiedziała co na ten temat mam do powiedzenia, bo jak już jestem - to muszę się odezwać. A jak nie chcą żebym otwierała usta - to niech mnie nie wysyłają. O!
Więc ja naprawdę jestem jak to moje opium? Wyraźna, duszna i charakterystyczna? Nie wszyscy jednak tolerują opium...

sobota, 6 grudnia 2008

mało słów



To jedna z moich czterech ulubionych pór roku. Kapryśna, zmienna, nostalgiczna... zima nadchodzi w tym roku bardzo małymi kroczkami i wymaga ode mnie cierpliwości w oczekiwaniu. W oczekiwaniu na? Mróz, śnieg, szron, lód, słońce w soplach, nastrój świąteczny, późne poranki, wczesne wieczory, herbata cynamonowa, ciepły szal, puszysty koc i dużo czasu dla książek pachnących biblioteką, zajęcia w domu, piernikowe serca i bajki dzieciom wyświetlane na suficie.

sobota, 29 listopada 2008

Zielono mi


Nadchodzi zima. A wraz z ni szary i smutny krajobraz. Jednak ja si na szarość nie zgadzam, ani na szarość ani nijakość. Bo ja proszę pana jestem zielona. Zielona od koloru oczu po rękawiczki również zielone. Każdy człowiek ma przypasowaną sobie gamę barw i odcieni. Związane jest to z kolorem oczu, włosów, odcieniem karnacji, typem urody. Wiele osób żyje w nieświadomości jakie kolory są dla ich typu urody odpowiednie dlatego tak wielu ludzi ubiera się na czarno, lub po prostu nijako - tak jakby profilaktycznie, aby tylko uniknąć konfrontacji z kolorem. A szkoda bo czarny nie jest kolorem, nie posiada ni barwy, ni nasycenia a twarz w czarnej ramie wygląda szaro, pogłębiają się również cienie pod oczami.
Ja się nie boję kolorów, nawet nie boję się eksperymentowania z kolorami które nie są dla mnie odpowiednie. W mojej szafie nie znajdziesz nic czarnego, unikam również białych ubrań (biały podkreśla wszystkie niedoskonałości skóry). Najbardziej odpowiednie dla mojej jesiennej urody są kolory ziemi, wszystkie odcienie brązu i zieleni. Pani jesień bowiem ma włosy miedziane, oczy zielone i oliwkowy odcień skóry. Z tą wiedzą wyzwolona jestem z jeansów do których wszystko pasuje i nijakości. Mogę sobie pozwolić na barwność, nasycenie, eksperyment. Mogę być ciepła, kobieca i zielona, zielona, zielona....
Nawet w środku zimy

poniedziałek, 24 listopada 2008

Zasada 3 - nie wolno bić dzieci

Spotykam je na co dzień, najczęściej w sklepach, ale i na ulicach, placach zabaw i lokalnej piaskownicy. Tak zwane bezstresowe wychowanie - ostro dziś krytykowane i potępiane . Też nie pochwalam i jak większość matek zaczytanych w pedagogiczne bibliografie traktujące o wychowaniu dzieci na zdrowe psychicznie i społecznie, chcąc zapewnić szczęśliwe im dzieciństwo - tak jak większość tych matek stoję tutaj na rozdrożu pomiędzy bić a nie bić. Niby to ręka boli jak miałabym na dziecko podnieść - lecz z drugiej strony gdy świadkiem jestem gdy taka "pedagogiczna" matka ze stoickim spokojem próbuje wytłumaczyć swojemu rozwrzeszczanemu synkowi że nie kupi mu samochodzika a młody wierzga, kopie i wydziera się w niebogłosy, lub gdy w piaskownicy pięciolatek pluje i kopie babcię bo nie ma ochoty iść do domu na co babcia z łezką w oku prosi wnuczka by tak nie robił bo babunia będzie płakać. Bezradność i wstyd w oczach tych kobiet niszczy we mnie wszystkie zasady cierpliwości i przysłowiowa ręka swędzi.
Nie wolno bić dzieci - to wie kazdy pedagog. I ja to wiem i każda współczesna mama która chce dziecko wychować na zdrowego i światłego człowieka - ale czasami nie da się przetłumaczyć na już i natychmiast małej rozwrzeszczanej zołzie że nie może się położyć w kałuży, na ulicy po której pędzą samochody. Nawet jak podejmę nie wiem jak rozsądne wyjaśnienia i na zasadzie partnerstwa będę prosić, tłumaczyć i dialogować to zołza i tak pozostanie małą rozwrzeszczaną dziewczynką która ma prawo moich rozpaczliwych prób dialogowych nie rozumieć - bo teraz ma ochotę właśnie się wywrzeszczeć i już. A ja mam prawo wściec się najnormalniej w świecie bo nie jestem aniołem cierpliwości. I tutaj następuje coś co mrozi krew w żyłach pedagogom, psychologom i wszelkim obrońcom godności dziecięcej - klaps. I tutaj cała sytuacja kończy się, urywa nagle. Nie chodzi o to by dziecko lać gdzie popadnie i w dzikiej furii wrzeszczeć "ja nie wytrzymam, chyba cię kiedyś zabiję" (i takie rzeczy widziałam) bo nie mówimy tutaj o znęcaniu się nad dzieckiem, ani o tym że tak wolno czy trzeba - nie traktujemy bowiem bicia jako formy wychowania. Nie zachodzi również pytanie czy przekraczamy tutaj nasze rodzicielskie kompetencje. (...)
Działa. Zołza nagle znikneła i znów jest mała kochaną córeczką, idzie obok grzecznie trzymając za rączkę i tylko pochlipuje sobie. A mnie złość już przeszła - obie próbujemy ochłonąć i przejść do kompromisu. Teraz możemy porozmawiać. Przykucam by być na poziomie mojego dziecka i móc spojrzeć jej w oczy. Zacznijmy od tego że przepraszam ża to że ją uderzyłam, naprawdę mi przykro - ale jej nie jest przykro z tego powodu, bo jak się okazuje dobrze wie ze tak nie wolno się zachowywać i przeprasza że była niegrzeczna. Przytulamy się do siebie mocno i serdecznie. Można porozmawiać i o tym że jest czasem niedobra i że mamusia też czasem okazuje bezsilność i żadna z nas nie czuje się upokorzona - idziemy dalej trzymając się za rączki.
I jak z tym upokarzaniem dzieci? Zastanawiam się czy ktoś kto nigdy za dziecka nie doznał upokorzenia potrafi do końca empatycznie wczuć się w odczucia innych osób czy może niechcąco upokarzać innych. Niechcąco, bądź naumyślnie - bo czymże nazwać kopanie i plucie babci przez pięcioletnie dziecko jak nie upokarzaniem jej publicznie?

niedziela, 23 listopada 2008

smalec


No i właśnie - pan mąż zwrócił mi uwagę że dawno nie było smalcu i ponadto taka jeszcze niesprawiedliwość moja, że jak już robię smalec to nie mamy chleba, a gdy upiekę chleb - to właśnie smalec się skończył. No i rację ma mój małżonek, więc obiecuję się poprawić i już nigdy, nigdy więcej smalcu ci nie braknie. Bo prawdziwa śląska gospodyni zawsze smalec mieć powinna. Bo i nie ma nic wspanialszego niż świeży pachnący chleb z "tłustym". Pycha. I taki właśnie smalec jest i być powinien osobistym sekretem pani domu. Ja sekret taki mam i nie zdradzę go nikomu poza moją córką. Ale to kiedyś. A dziś tylko tak ogólnie wspomnę podstawowe zasady żeby smalec się udał
- słonina musi być bezwzględnie świeża i sucha,
- garnek w którym topi się słonina nie może być mokry,
- skwarki muszą być jasno złote i chrupiące (nie mogą się przypalić)
- cebulę dodajemy pod koniec topienia smalcu by się zrumieniła a nie spaliła,
- to samo się tyczy czosnku ziół i przypraw,
- smalec najlepiej smakuje z glinianych, kamionkowych garnków ewentualnie szklanych (nigdy nie używamy plastiku)
- do dobrego smalcu musi być i dobry chleb!
Niektóre gospodynie odcedzały smalec a skwarki zużywano do krupnioków, żuru lub wodzionki. Ze skwarków można również zrobić niezłe ciasteczka. Jednak żal skwarek na ciasteczka, bo jeśli o mnie chodzi - to najlepsze jest w smalcu dno, O!

środa, 19 listopada 2008

Drzewo zadomowione


Pojawiło się w naszym domu ot tak spontanicznie by wypełnić w jakiś sposób pustkę żółtych ścian. Przed rokiem faktycznie w dużym pokoju (który naprawdę jest duży) panowała po malowaniu pustka i cisza. I jeszcze taki dziwny pogłos co to nie jest jeszcze echem, a sprawia wrażenie niewykorzystania przestrzeni również panował. I to wszystko przytłoczyło duszę moją artystyczną na tyle że powiedziałam dość! Mój dom jest moim domem! .... i wsadziłam im tam drzewo. Na dobitkę by wyrazić moją dezaprobatę dla zastanego stanu drzewo pomalowałam na czerwono. I tak pustka z kolegą pogłosem wyszli jak niepyszni, a przestrzeń zapełniły czerwone gałęzie. Drzewo jest sumakiem - byłym sumakiem, bo zanim je zaadoptowałam musiało komuś przeszkadzać, gdyż sumak octowiec mimo iż drzewem jest pięknym i kształtnym - sprawia bardzo dużo kłopotu ogrodnikom. Więc moje drzewo znalazłam w przydrożnym rowie i już nie było wtedy kolorowym sumakiem, ale to nic, bo jak ja się uprę to nawet korzenie zakwitną. Zatem w pewien ciemny deszczowy wieczór chyłkiem, boczkiem przytaszczyliśmy drzewo do domu i wepchneliśmy do pokoju. Uff... nie próbujcie wepchnąć do pokoju drzewa, nie polecam. No chyba że ktoś tak jak ja ma sufit na 3,5 metra nad głową to sobie i może pozwolić. Więc już wiem - niewiele osób ma w domu dzewo - ja mam.
Ale teraz powoli mieszkanie się zapełnia, na ścianach zakwitają obrazy, plany są najbliższe na nowe meble, no i kiedyś gdzieś trzeba będzie ustawić choinkę. Drzewo zaczyna przeszkadzać. Niestety... No szkoda mi go szkoda... Bo jest wyjątkowe, ciekawe, czerwone jak ogień... Na wiosnę wieszałam na nim kolorowe motyle i wielkanocne jajka na Wielkanoc, sprawiało mój dom przytulnym. Och... i co z tym drzewem?
A może przedszkole je weźmie? Można byłoby posadzić na przedszkolnym podwórku i obwieszać cukierkami na dzień dziecka. To chyba dobry pomysł.
Ale na razie niech jeszcze postoi, póki jeszcze się mieści.
No bo naprawdę mi szkoda tego drzewa.

piątek, 14 listopada 2008

Piotruś Pan


Zawsze miałam słabość do wszystkiego co przedstawiało elfy. Więc gdy pewnego dnia znalazłam tą starą książkę z czarującymi rysunkami wśród zabawek w dziecięcej przychodni , nocy dwu nie przespałam spokojnie aż poprosiłam kierownika przychodni o tą książeczkę ofiarując w zamian inne. Opowieść okazała się być zupełnie inna niż ta którą znam.
Kim właściwie jest Piotruś Pan? Czarodziejskim chłopcem z dziecięcej książeczki? Spełnionym marzeniem o niedorastaniu i samodzielności jednocześnie? Kim Piotruś Pan jest dla mnie?
Tak naprawdę to ta bajeczka ma zupełnie inny wymiar gdy trafi się tam gdzie powstała i wtedy okaże się że to nie tak... że było zupełnie inaczej...
Od początku poczynając... to był sobie pewien zwyczajny park do którego na spacerek przychodziły codziennie dzieci. Przychodziły z rodzicami, nianią, trzymając się za rączki, biegając, hałasując - jak to dzieci. Ale żadne z tych dzieci nie pozostawało w parku samo na noc, po zamknięciu bram. Bo po zamknięciu bram, po dzwonku park ożywał w zupełnie nowym wymiarze. To musiał być bardzo stary park sięgający korzeniami prehistorii ziemi, bardzo wyjątkowy jednocześnie - bo nie spotyka się zbyt często i byle gdzie stworzeń tam zamieszkujących. Park był bowiem pełen elfów, przedziwnych magicznych stworzeń. I tam właśnie pewnego dnia rozpoczęła się historia pewnego zagubionego chłopca o imieniu Piotruś. Piotruś zresztą nie był jedynym zaginionym dzieckiem którym zaopiekowały się elfy. Dzięki książce"Przygody Piotrusia Pana" pana Jamesa M.Barrie poznałam również Tonię - dziewczynkę o której świat zapomniał (a raczej Disney)- a to dla niej właśnie elfy zbudowały dom by w nocy z zimna nie zmarzła i ona właśnie była gościem na elfich zaślubinach księcia z czarnobrewką. Wiem dlaczego nikt nie usłyszał o Toni - dla niej bowiem serce matki okazało się ważniejsze niż przepiękny i magiczny świat elfów, powróciła więc do domu i jednym wieczorem zakończyła się jej historia. A Piotruś? Kto wie? Może jest jeszcze gdzieś? Niedostępny i tajemniczy jak elfy.

czwartek, 13 listopada 2008

Babia góra


"Góry to chmur zgęstnienia
pod nimi dzwoni ziemia
nad nimi rwą wezbrane
planety z brązu lane..."
...jak napisał jeden z moich ulubionych poetów i choć czasami mi się nie chce, a i może jest wiele innych "przeciw" to serce się gdzieś tam ku wyżynom życia porywa, gdzie przestrzeń nieograniczona i nieskończone możliwości. Nigdy nie wiedziałam jak to jest możliwym by człowiek jednocześnie czuł się tak małym stworzeniem a jednocześnie tak wspaniałym tworem Bożym. I rok rocznie, o każdej możliwej porze roku pakuję się i jadę w góry by potwierdzić tą regułę. Jestem szczęśliwa z taką pasją- nie wiem czy nie szczęśliwsza nawet od tych którzy jej nie posiadają - bo chodzenie po górach sprawia że człowiek bardzo dużo wymaga od siebie, przełamuje swoje lęki, pokonuje niedoskonałości i walczy ze słabością, by w końcu stając na szczycie poczuć się wygranym, zwycięzcą. Przynajmniej ja wygrałam niejednokroć ze swoimi słabościami i raz niejeden niosłam swoje troski Bogu w pocie i trudzie, sam na sam z pięknem, zapachem igliwia. Nie, nie chodzę nigdy sama na szlak, jednak zdobywanie szczytów nawet w sporej grupie przyjaciół wymaga zachowania ciszy i szacunku, a cisza sprzyja przemyśleniom o które tak trudno w naszym zagonionym i głośnym świecie.
Niestety o samotności na szlaku to można sobie w naszych górach raczej pomarzyć - o każdej porze i na każdej górze piętrzy się tabun ludzi i niestety nie wszystkich można nazwać turystami. Niepojęte jest bowiem dla człowieka znającego góry i panujący tam klimat wybrać się na szczyt w kozakach, bez czapki, bez rękawiczek - bo pamiętać trzeba że choć góry są piękne- są również bezwzględne, nawet te niewysokie. Więc wybierając się w góry zabrać wypada ciepłe ubrania, buty wygodne i ciszę w sercu - z szaczunku dla tego co było przed nami i po nas pozostanie.

niedziela, 9 listopada 2008

I nic...


Złapał mnie jakiś ciężki tydzień. Ani malować, ani gotować, ani uszyć.... Ni to chandra, ni lenistwo - po prostu takie nic. I nic... Walczę trochę z tym moim nowym aparatem - aż wierzyć mi się nie chce że to takie trudne. Ja - ja co od zawsze z aparatem za pan brat - nie mogę sobie poradzić. Ręce opadają...
Właśnie ostatnio odpadło aleksandrowi ucho - więc przyszyłam (nie wiem jak się to ma do rąk, bardziej chyba nawiązanie do odpadania). Jak już wyjęłam z otchłani szuflady igłę i nici to tak mi się szyć zachciało że jutro rozejrzę się za gałgankami i może jakiegoś misia bym uszyła, bo ostatnio mam do szycia dwie lewe ręce a po tym jak szyjąc córci sukienkę na bal spaliłam maszynę mamy to na jakiś czas dałam sobie z szyciem spokój. I teraz taka maszyna by się przydała, oj tak...

piątek, 31 października 2008

Zasada 2 - też mogę się bawić

No bo kto powiedział że dorosły nie może się bawić? Tylko że dorośli zabawę pojmują nazbyt inaczej niż to wygląda z perspektywy dziecka. W naszym wieku przez zabawę często rozumie się dobry alkohol, ciekawe towarzystwo, muzyka i zupełny brak dzieci w najbliższej okolicy - grzebanie w piasku czy zabawa w gotowanie obiadku dla lalek z namolną córeczką to raczej kategoria innego rodzaju obowiązku niż mycie, sprzątanie czy gotowanie obiadu. Idź się bawić sama bo mama ma za dużo na głowie -często zdarza mi się w ten sposób "spławiać" dziecko choć wiem że ono i tak tego nie rozumie. Oczywiście nie mogę pozwolić na to by zawładnęły całkowicie moim wolnym czasem, mam prawo czasem patrzeć na jakiś ciekawy film, poczytać książkę, czy zwykle patrzeć tępym wzrokiem w ściany. Mam prawo bawić się również tak jak zabawę pojmują dorośli, mam prawo porozmawiać z mężem, z przyjaciółmi. Mam prawo sprzątać w spokoju jak i zbijać bąki. Dzieci naprawdę powinny bawić się same - lecz by mogły zająć się sobą trzeba je wpierw tej zabawy nauczyć. Więc siedzę w środku piaskownicy otoczona dzieciakami- budujemy wielką dinotopię. pozwalam im decydować gdzie będzie wybieg dla diplodoka, a gdzie będzie mieszkał zły tyranozaur. Dziewczynki obsadzają teren krzaczkami. W zabawę angażuje się coraz więcej małych łapek - każdy chce choć na chwilę być dinozaurem - wśród maluchów zaczynają się kłótnie i przepychanki - to znaczy że zabawa staje się zbyt monotonna i dzieciaki zaczynają się nudzić. Zmieniamy więc taktykę. Rozpoczyna się wielka wojna dinozaurów "A ja, a ja?"woła jakiś chłopczyk. A ty rób atak z powietrza, prezentuję jak to ma wyglądać nabierając piachu do bluzki. Mamy siedzące na ławeczkach zajęte plotkami nagle więcej uwagi poświęcają temu co się dzieje w piasku. W wyniku wielkiej katastrofy nuklearnej dinozaury znikają z powierzchni piaskownicy natychmiast przydeptane tuzinem bosych stópek (już wszystkie dzieci zdążyły się porozbierać) Jeszcze każdy musi skoczyć z murku i już po zabawkach śladu nie ma. Robi się późno - Ania ma mokre spodenki oblepione piachem a Tymek pociąga nosem. Oczywiście protest jest tak wielki że jeszcze w domu wysłuchuję od dziadków że tylko ze spaceru ze mną dzieci zawsze wracają z płaczem. Trudno, ech...

niedziela, 26 października 2008


Wstałam dzisiaj rano, raniutko i spojrzałam przez okno - mgła! Pięknie, uwielbiam mgłę, ten zapach, balsam na skórę delikatniejszy niż najdroższa maseczka. U nas mgła jest częstym zjawiskiem, lecz niestety od kilku miesięcy albo wstaję wcześnie rano i biegnę do pracy gdy jest jeszcze ciemno, albo jest niedziela i wstać mi się nie chce wcale. No, parę razy poświęciłam ten leniwy niedzielny poranek i nastawiłam budzik na 7.00 to akurat w ten dzień mgły nie było. Ale jak ja mam plan to nie ma mocnych, wiedziałam ze kiedyś muszę zrobić to zdjęcie, to jedno! No i akurat dziś jest niedziela i to w dodatku bardzo mglista od rana więc zabrałam aparat i w pole. No, muszę przyznać że na skraju tego pola jeszcze się mocno zawahałam- a bo po co niby tam polezę - jeszcze mnie kto napadnie, sponiewiera, albo co gorsza aparat ukradnie? Ale cóż, raz kozie śmierć, pomyślałam że jak dziś nie pójdę to już zawsze będę sobie to wypominać jak tą sukienkę tęczową co to jej nie kupiłam 15 lat temu. Weszłam w tą mgłę i o rany, tak w życiu całym się nie czułam - ja w środku pola jakbym wpadła w mleko, jakbym była "nigdzie". Świat stał się tak dziwnie nienamacalny że dziwny, a ścieżka prowadziła z nikąd do nikąd. Skąd przyszłam i dokąd idę też było tym samym - jak gdyby ktoś wielką szarą gumką starł wszystko dookoła. Warto jednak tam było wejść dla takiego doświadczenia. A zdjęcie? Zrobiłam, tylko już nie było takie ważne i może nawet zrobiłam parę lepszych (między innymi udało mi się łasiczkę upolować) - to jednak odzwierciedla wyśmienicie ciszę i niepokój tajemniczego miejsca.

piątek, 24 października 2008

wyspiański i śmietnikowy nurek


Widziałam go jak niósł do kosza. Podeszłam tak trochę z boku, popatrzyłam trochę z ukosa i nie wytrzymałam - "czy pan to potrzebuje?" Uffff... całe szczęście że nie potrzebował więc po oszacowaniu wstępnym uniosłam moją zdobycz do domu.
I tak teraz jak sobie o tym pomyślę to chce mi się śmiać - ja dojrzała, wykształcona kobieta ( choć czasem mój pan mi zarzuca że się ubrałam jak menelka) coraz częściej mam ochotę zajrzećdokosza. To "zajrzeć do kosza" napisałam tak szybko i szeptem by nikt nie usłyszał bo to trochę wstyd. No już na moim osiedlu wiochy robić nie będę, ale jak tak rano, kiedy jest już ciemno przemykam przez osiedla do pracy .... to tak zerkam w stronę śmietników...
No, może znalazło by się coś ciekawego? nie sądźcie mnie tak od razu- ludzie naprawdę wyrzucają bardzo dużo ciekawych rzeczy a mnie naprawdę, naprawdę się wszystko przydaje. Stara szafka, kawałek sznurka ciekawy imbryczek, śrubka, rustykalna ramka, obraz co pociąć można i wykorzystać do kartek na święta( nikt się nie domyśli nawet że to recykling)
Obawiam się że to mam po tatusiu- tak na pewno, takie małe zwichrowanie... Tylko że mój ojciec to ma cały budynek na to swoje zbieractwo a ja mam jedynie 60 metrów na których muszę się jeszcze liczyć z rodzinką. Och jak uwielbiałam buszować w "szopce" taty
Kiedyś adoptowałam na takim śmietniku właśnie osiedlowym imć pana Juliana. Julek teraz siedzi na wiklinowym koszu albo ściera gdzieś kurze po kątach ale i tak jest najszczęśliwszym miśkiem na świecie - gdyby nie ja gniłby teraz na wysypisku pomiędzy śmierdzącymi pampersami, a to przecież taki miły miś...
Ale zostawmy misia w spokoju. Więc napadłam tego pana i wróciłam do domu z wspaniałym podkładem na obraz. Już tak mam że jak rzucę na coś okiem to już wiem co to będzie, więc kwestia minut - przykuśtykałam z dechą do domu wybieliłam i przeszukałam kilka albumów. Wyspiański - wyśmienicie. Temat mi siadł i pod względem formy i kolorystycznie więc maluję, maluję i zmalowałam. Teraz Wyspiański zawiśnie w kuchni - na miejscu lampy o którą rok temu wykłócałam się w Ikei. Tylko z ramami będzie problem - bo zamiast się rozejrzeć za materiałem na ramy chodzę i ciągnie mnie w stronę śmietnika... Muchę chciałabym zmalować

sobota, 18 października 2008

Zasada 1 - tylko nudne kobiety mają nieskazitelnie czyste domy

Wchodzę (może bardziej na miejscu byłoby określenie wpadam) do mieszkania i ogarnia mnie przemożna chęć zapanowania nad tym chaosem który w tym mieszkaniu panuje, jednak chaos widocznie to moje drugie imię i tutaj ta przemożna chęć mnie opuszcza ustępując miejsca myśli następnej - odpocząć, odpocząć przede wszystkim i natychmiast, odpocząć choć chwilę, po prostu paść na twarz i na monent zamknąć oczy. Gdybym mogła sobie na to pozwolić - lecz wiem że zasnę natychmiast gdy choć na chwilę przymknę oczy.
Nie zamykam oczu. za to zamykam drzwi z mocnym postanowieniem poprawy- naprawdę tu kiedyś posprzątam, obiecuję, kiedyś, naprawdę!!!!!
W kuchni zawsze znajdzie się coś do zrobienia. Gotuję obiad, myję gary, gotuję budyń- myję gary, gotuję - myję, itd... Mamusiu chce mi się pić, chce mi się jeść, zupka, chlebek z pasztetem, znów pić i znów zupka - dom nie jest do sprzątania tylko do odpoczynku wmawiam sobie i zmiatam ze stolika 6 szklanek po soczku. w domu każdy kąt powinien być oazą, w każdym kącie powinno się chcieć usiąść odpocząć. A w moim domu w każdym kącie coś leży - gazety, książki, śmieci. Jak to śmieci? Niemożliwe przecież wczoraj tu zamiatałam. W drodze po miotłę rzut okiem na okna i stwierdzam że najwyższy czas wyprać firanki i okna może umyć. Pranie dawno wyschło i już od trzech dni wisi na kaloryferach - czy ja sobie nie daję rady? Niby tłumaczę sobie że pracująca matka z dwójką dzieciaków na karku i jednym mężem za to bez prawa jazdy to stanowczo za dużo by wymagać od siebie jeszcze schludności i czystości, ale jak to sobie mam przetłumaczyć skoro inne kobiety też mają dzieci i jakoś sobie radzą, widocznie jestem bałaganiarą i tyle!
Mój synek przyprowadza za rączkę swoją siostrzyczkę. Mała jak zwykle zalana łzami jakieś nieszczęście znowu jej się dzieje.
-Przytul Anusię mamo bo ryczy - mówi synek
- Oj kochani teraz nie bo sprzątam - odpowiadam zza sterty ciuchów
- to nie sprzątaj, tylko ją przytul mamo, jutro posprzątasz
No to mi się zrobiło wstyd. Mój mały synek ma rację - jaką wartość ma ciągłe sprzątanie? Przytulam Anię i czuję się naprawdę szczęśliwa. Nic się nie stanie jak jutro pójdą do przedszkola w poplamionych bluzeczkach, nic się nie stanie jak wpadnie znienacka ktoś i zastanie bałagan. W tym bałaganie ja i moje dzieci jesteśmy szczęśliwi, gramy w jeża, tańczymy i czytamy książki. Wieczorami przesuwam stertę "wszystkiego" na stole i rozkładam się z książką. Pan mąż się czepia że bałagan, że u naszych znajomych to czysto i tretetete...
A mi się nie chce, a ja jestem inna - czytam książki, maluję obrazy, realizuję swoje pasje. Bo w moim domu jest wszystko - książki, pędzle, wycinanki,pełno kredek, skrawki wełny i wszystko leży tam gdzie akurat leżeć powinno. Z czegoś trzeba w życiu zrezygnować - bo nie da się być we wszystkim najlepszym a ja chcę być najlepszą matką! We wszystkim innym mogę być byle jaka.

wtorek, 14 października 2008

zakochana niezmiennie w jesieni mam na jej punkcie pewnego rodzaju obsesję, wrażliwa na kolory, zapachy, wiatr we włosach... nie wiem sama co jeszcze mogłabym... by trwała dłużej bo wcale nie żal mi odchodzącego lata. Jak ryjówka zaszyłabym się w pachnącej ściółce wygrzewając skórkę w ostatnich ciepłych promieniach słońca i właściwie gdyby nie dom, praca dzieci - to nikt by mi aparatu z ręki nie wyrwał, z lasu nie przegonił. A najbardziej ukochałam jesień w górach. I właśnie tam w ten pogodny jesienny dzień wybrałam się z znajomymi z pracy. Nie byłam jedyna osobą (na szczęście) która opóźniała całą wyprawę boć w otoczeniu moim znajduje się jeszcze kilku fotograficznych zapaleńców, zatem chwała im za to.
Skrzyczne nie jest oszałamiająco wielką górą, nie jest też położona w jakimś wyjątkowym miejscu, natomiast można spokojnie dzień cały przeznaczyć na pokonanie 2,5 godzinnego szlaku. Dla mnie i Ani nie było w tym nic zdrożnego, natomiast męska część wycieczki próbowała oponować - bezskutecznie rzecz jasna. Droga na Skrzyczne z Szczyrku prowadzi zielonym i niebieskim szlakiem i nie jest nazbyt trudna nawet dla niewprawnych turystów i dzieci, ci zaś którym zupełnie brak sprawności czy też ochoty mogą sobie spokojnie na szczyt wjechać kolejką. Jest to pewnie duża wygoda bo niestety na szlaku sporym utrudnieniem są szaleni rowerzyści zjeżdżający na bij zabij i naprawdę masa turystów, ale co mi tam...trzeba tylko wstać odpowiednio wcześnie by być przed innymi...
No tak (tutaj wzdycham z tęsknotą) Beskidy to nie majestatyczne Tatry, nie moje Bieszczady ukochane, nie Pieniny z załomami dunaju...
ale zawsze można wsiąść w samochód, zabrać aparat, kanapki i za godzinę jestem..
a tam w gęstwinie...
zarzucam mojego olympusa i zamieniam się w ryjówkę.

wtorek, 7 października 2008





TENCZYNEK

Zamki będą się tutaj pojawiać. I po trochu że mam do nich słabość i
że
bardzo mam słabość, zwłaszcza do tych co w ruinie leżą.
Zamek w Rudnie należy do moich ulubionych. Podobno jego nazwa wywodzi się odrodu Tęczyńskich, taką samą nazwę nosi pobliska wieś. Pierwszy zamek (drewniany) zbudował około roku 1319 kasztelan krakowski Nawój wznosząc wieżę zwaną do dziś Nawojową Wieżą. Spadkobiercą i budowlańcem zamku murowanego był jego syn Jędrzej Tęczyński wojewoda krakowski i sandomierski który rozbudował zamek w stylu odrodzenia. W krótkim czasie ród Tęczyńskich doszedł w Polsce do wielkiego znaczenia. W posiadaniu Tęczyńskich znajdowało się 45 miejscowości, z czego 15 w pobliżu zamku. Zamek był wspaniale rozbudowany, posiadał folwark, łaźnie, browar, ogrody i winnice. W 1655 roku podczas najazdu na Polskę Szwedzi splądrowali zamek spodziewając się odnaleźć tam skarb państwowy Polski, a następnie budowlę spalili. Została ona później odbudowana, jednak nigdy nie powróciła już do swej dawnej świetności. W 1768 zamek spłonął i został opuszczony przez mieszkanców. Teraz po latach stanowi przepiękny i smutny zarazem widok. Położony jest we wsi Rudno w województwie Małopolskim i nie jest zbyt dobrze oznakowany, nikt też o niego nie dba. Dlatego też najczęściej trafiają tam tubylcy na wieczorne popijawy, grupy rozwrzeszczanej młodzieży i z rzadka zbłąkani turyści szukający ciekawych miejsc w trawie. Należąc d grupy tych ostatnich znalazłam się na zamku Tenczyńskim nieomal przypadkowo iw głowie mi się nie mieści jak można dopuścić by tak piękne dziedzictwo naszej kultury popadało w dalszą ruinę.
Ratujmy zamek Tenczyn !!!
Posted by Picasa

wtorek, 9 września 2008

Moje miasto

Od niedawna mieszkam w tym mieście a jednak już tak bardzo jestem tu u siebie. To małe urocze miejsce czekało na mnie i przyjęło mglistymi porankami, ciepłymi wieczorami, szumem drzew nad rzeką mleczną. Po roku znam tu już prawie każdy kąt - wychodząc na rynek spotykam coraz liczniejszych znajomych, wpadam do kilku ulubionych sklepików, porozmawiam z panią kioskarką (zawsze zapyta co u dzieci), spotkam miłą starszą panią (właściwie się nie znamy ale ona uśmiechnie się do mnie ja uśmiechnę się do niej), pani bibliotekarka daje mi książek ile jestem w stanie udźwignąć i nie wysyła ponagleń, a kierowca autobusu wie na którym przystanku wysiadam... Nie jestem tu anonimowa jak w dużym mieście, nie mijają mnie na ulicy szare twarze nieznajomych, masy, masy które gonią gdzieś przed siebie i giną w tłumie innych bezimiennych. Tutaj czas czasami się zatrzymuje, nabiera innej wartości...
Lubię imprezy na rynku - staje się on wtedy taki bogaty i kolorowy w kwiaty, światła...
Lubię swoich sąsiadów(pogadać można o tym, o tamtym, klucza 8 pożyczyć...
Lubię pola latem w makach stojące...
A najbardziej - mgłę nad mleczną
Lubię Bieruń
Posted by Picasa

piątek, 5 września 2008

URODZINY

34 lata... To nie tragedia, wszak tak wiele jeszcze przede mną . Tak nie do końca bo równie wiele za mną, we mnie wiele i poza mną również. Zwłaszcza poza... - to mogło by być nawet przygnębiające że tyle w życiu jeszcze nie widziałam, tylu szczytów nie zdobyłam, tyle nieosiągniętych spraw i nie zakończonych wątków przesypało się gdzieś, kiedyś przez moje dłonie... I byłby może smutek i byłby żal może gdyby nie moja własna trzydziestoczteroletnia radość bycia sobą. Tak, to prawda - potrafię się cieszyć życiem, sobą, chwilą, deszczem, porankiem, wieczorem, uśmiechem dzieci, ostatnim groszem, wszystkim co mi dano i tym co zdobyłam sama - to co mam mi wystarcza nad tym czego nie mam. Jestem sobie jedyną, prawdziwą 34 letnią kobietą - lubię siebie i akceptuję mimo iż nie jestem ani szczególnie piękna, ani wybitnie uzdolniona i nie osiągnęłam w życiu zbyt wiele. Jestem...
i to jest piękne
Posted by Picasa