wtorek, 24 lutego 2009

Dziki człowiek w wielkim mieście

Pojechałam dzisiaj do dużego miasta w poszukiwaniu sklepu dla plastyków. Pojechałam sama z zamiarem szybkiego powrotu. Rety!!! Na jakiej ja wsi mieszkam !?! Tak w tych moich wsiowych gumiakach weszłam prosto w to miasto, które się mnie w najmniejszym stopniu nie spodziewało - a tu światła, restauracje, neony... Po prostu Łauu...
No to idę. Idę i patrzę, to w prawo, to w lewo. Jakże ja nie lubię wielkich miast. Czuję się ogłuszona, otępiała jak owca wraz ze stadem pędzona. I budzi się we mnie typowa psychologia tłumu, tłumu który niesie mnie ku centrum. Łał... To nie jest to samo miasto które budziło we mnie odrazę przez pięć lat studiów na Uniwersytecie Śląskim. Bo wprost nienawidziłam tu przyjeżdżać i po ostatecznym wyszarpaniu dyplomu z paszczy dziekanatu, przez kolejne lat dziesięć moja noga postanowiła tu nie stanąć (to znaczy- ja postanowiłam że ona nie stanie) I dziś (o zgrozo) budzą się we mnie dziwne sentymenty. I pierwsze rozczarowania - nie ma już plastyka na Francuskiej, znikły gdzieś moje rupieciarnie z antykami i sklep w którym za grosze zamieniałam sentymenty na analogi. Pustką wita mnie brama Duszpasterstwa Dobrego Pasterza(ech..) nie ma plastycznego również na Korfantego. A to już tragedia. Staję więc na skrzyżowaniu rozdziawiwszy gębę, a już tłum mnie zgodnie jął na drugą stronę przetaczać ulicy. Płynę zatem z tym tłumem, jak komórka jakiegoś czynu społecznego. Dałabym się ponieść bo jest mi smutno.
Gdzieś w tej grze świateł, dostrzegam jednak plakat reklamowy: Matejko- sklep dla plastyków. Opolska! Jest! Wiem gdzie to jest! Takie miejsca przyprawiają mnie o ruinę. Kupiłam to po co przyjechałam i to czego kupić nie zamierzałam. Wąchałam, dotykałam, napawałam zmysły- a następnie zaopatrzona w ołówki od H do B, sepię i gumkę chlebową, oraz sztabę modeliny (samBógwienaco), czerwony tusz, dwie fiolki z farbami pt "jaki piękny kolor", perłowy akryl nr. 17 wracam pod prąd. Ja to jestem JA - nie żadna tam komórka tłumu. Wracam do swojego miasta, w garści trzymam ołówki i nie zawacham się ich użyć! Ale to już nie dzisiaj. Rozpoczynam nowy dział w którym główną rolę zagrają ołówki. Ale to pssss....

środa, 18 lutego 2009

Drzewo i pies

Mało brakowało a mielibyśmy w domu psa. I kto by go przyprowadził? No oczywiście że ja. Bo tak naprawdę to ja tego psa chciałabym mieć. A przybłęda była taka słodka i taka wesolutka. No prawie dałam się sama sobie namówić... a wtedy ona zeżarła miskę mleka i najzwyczajniej w świecie sobie poszła.
No i dobrze...
Bo po co nam pies?
Niby po nic - ale gdy ktoś raz miał psa to jakoś w życiu czegoś brak. Tak, wiem wiem - dorosła jestem i potrafię sobie wytłumaczyć - bo warunków dla psa w naszym mieszkaniu nie mam i pół dnia nie ma nas w domu , a że psy brudzą, na spacer trzeba wyprowadzać i ... Taki piesek miałby ciężkie życie z nami.
Ale on no... no, taki słodki był - kudłaty jak moja stara, poczciwa Mika. Mam nadzieję że znalazł w końcu swojego właściciela, albo ktoś przygarnął przybłędę. A mnie tym czasem serce zaczęło rwać w dziwnym miejscu na rytm marsza "do schroniska, do schroniska" I co by było gdyby mnie tam zaniosło? O rany!!!
A może tam jest jeszcze ten rudy którego dwa lata temu znalazłam wycieńczonego w osiedlowej piaskownicy? Zabrałabym, zabrała jak słowo daję. Ledwo by mi się w chałupę zmieścił bo to spore było psisko - a jednym spojrzeniem serce mi złamał. Zabrałabym tego psa- dla siebie tylko, tylko dla siebie.
No dobra! Koniec! Zamiast marudzić zrobię kolejne drzewo. Drzewa na spacer nie trzeba wyprowadzać. Drzewa lubię jak psy. Drzewo na sąsiadów nie szczeka i nie obsika mi ogródka. Grzeczne drzewo, grzeczne, siad...
ha,ha,ha...
Coś mi się tu pomyliło ;)

niedziela, 15 lutego 2009

Trzy w jednym - czyli jak jo ci przaja

Mówi się trudno i żyje się dalej, albo mówi się- ot, dobrze się składa. I nam się właśnie tak oto poskładało że w dniu naszego prywatnego święta pół świata składa sobie przysięgi miłości. Powietrze przesycone słowami"kocham Cię" wiruje wkoło, wraz z płatkami śniegu tańczą serca czerwone i takie z piernika. Bo to dzień świętego Walentego - dzień najgorętszy zimą.
Skłonna byłabym nieraz kłócić się z Krzysztofem K. na temat składników naszego przeznaczenia - bowiem niezłomnie wierzyłam zawsze że ja i to tylko ja jestem siłą sprawczą w życiu swoim, a tu popatrz, przypadek za przypadkiem i jakieś tam przeznaczenie na ścieżkach życia jednak napotykam.
No bo jak wytłumaczyć fakt że 11 lat temu w mojej ukochanej kaplicy pw.Ducha Świętego powiedzieliśmy sobie sakramentalne TAK nie zdając sobie sprawy jakim świętem ten dzień stanie się za lat już kilka. Na dodatek zamieszkaliśmy w mieście którego patronem jest Święty Walenty i każdego roku tłumnie przybywają tu zakochani z okolicznych miast i wiosek by pod pomnikiem tego świętego miłość sobie ślubować i wręczać serca piernikowe.
Przypadek? Ale jaki piękny w takim razie przypadek :)
Jedynym problemem jest, że w dniu naszego prywatnego święta ciężko jest znaleźć jakąś cichą, romantyczną przystań - bowiem w każdej dokładnie knajpce dokonana jest już z dawna miejsc rezerwacja. Więc co robimy?
- Góry?
- Góry
Tu miejsca dla nas dość. Przestronnie, pięknie i biało, biało, biało...A po górach romantyczna kolacja i spacer po zimowym parku w Pszczynie. We dwoje wieczorem, pośród tańczących płatków śniegu. Piękny to był wieczór. Niestety zdjęć z parku nie będzie bo na sesję zdjęciową było już za ciemno, a zamek w Pszczynie tak słabo oświetlony.


Tak, tak - to był niewątpliwie piękny dzień :)

środa, 11 lutego 2009

Co nagle - to...decoupage


Generalnie to mnie jakoby nie było. Fanatycznie wprost rzuciłam się w objęcia pracy - boć to u mnie sezon jest i tak jakby mnie nie było- to miało by się zawalić. Ale to tylko moje odczucie dowartościowujące - bo oczywiście kręciło by się nadal, a świat nie stanął by w miejscu. Ale jakoś czuję się co najmniej "zobowiązana".
I tyle na temat. Bo jakieś uzależnienie trzeba mieć co nie? a ja nie piję, nie palę...
Pani doktor była jednak bezwzględna, nie wykazała zrozumienia dla mojej misji i podarowała listę badań do zrobienia i to na już, natychmiast. Więc chodzę i robię. Grzecznie.... Tydzień wcześniej uprzedziłam szefa że mnie nie będzie i przygotowywałam się jakbym miała wrócić za pół roku. A trzy dni mnie jedynie w pracy nie było - za to wyniki... fiu, fiu... Powiem tylko że pracy mi we krwi nie wykryto...
z tego żalu że tam się jednak kręci i to bez mojej obecności to musiałam coś zrobić. W odruchu pierwotnym kupiłam papier do pakowania. Wycinanki bowiem relaksują i to nie tylko na zajęciach w przedszkolu. Więc jak się dałam do wycinania to wycinałam, wycinałam... aż nawycinałam całą górę różyczek. Dnia trzeciego nastąpił przełom - mianowicie zdrętwiała mi ręka. Postanowiłam różyczki przylepić. Obkleiłam wpierw szklany wazon w którym trzymam pędzle a następnie abażur nocnej lampki i właśnie miałam zabrać się do oklejania...
No właśnie...
I tu przypomniało mi się że nie lubię mieć tak napstrzone, tu różyczki, tam kropeczki...
No i skończyło się oklejanie
A w resztę papieru spakowałam prezent dla Oli - niech sobie teraz ona powycina :)

poniedziałek, 2 lutego 2009

mydło rumiankowe i parking


Jakiś sfrustrowany młody człowiek urządza portierowi awanturę o bark parkingu. A rzecz cała się dzieje w pewnym urzędzie w wiadomo jakim kraju. No bo jak? No jak powiadam i kto w latach kiedy budowano większość budynków administracyjnych pomyślałby że 20 lat później każdy będzie rozbijał się własnym wozem i do tego sprawą życia i śmierci stanie się zaparkowanie przed samymi drzwiami. Sprawa nie rozbija się o budynki jedynie, ale i osiedla, rynku okolice, parki. A gdyby 20 lat temu ktoś to miał i przewidzieć to już profilaktycznie na każdym budynku można byłoby pas startowy dla odrzutowców, czy lotnisko od razu umiejscowić - bo nie wiadomo czym się przemieszczać ludność będzie za lat następnych naście...
A mi to szczęśliwie nie przeszkadza - autobusem przyjeżdżam.
A i przejść się lubię...
Do tego jak już mnie coś natchnie - to siadam i coś w rączkach mielę. Tak więc myśląc dzisiaj nad genezą nie-powstania w naszym kraju wystarczającej ilości przestronnych parkingów uplotłam mydło. To strasznie miłe i pachnące zajęcie. W dodatku relaksuje aż miło...
Takie mydło można upichcić używając wywaru różnych ziół - rumianku, kory dębowej, mięty, melisy czy wyciągu z róży. Można użyć olejków eterycznych, lub uperfumować ulubionym zapachem.
Do tego celu jest potrzebne mydło białe bezzapachowe które ścieramy na tarce o drobnych oczkach. Do wiórków wlewamy wywar z ziół lub gorącą wodę i mieszamy (najlepiej jeśli ma konsystencję plasteliny) i modelujemy co tylko nam wyobraźnia podpowie. Ja użyłam dziecięcych foremek do piaskownicy które wysmarowałam wpierw oliwką. Takie mydełka pozostawiamy do wyschnięcia i wystukujemy z foremki.
Teraz zrelaksowana i zadowolona z siebie idę rączki myć. A panu krzykaczowi od parkingu-którego-nie-ma życzę by czasem nabrał dystansu do rzeczywistości i zaparkowawszy ulicę dalej wybrał się na krótki spacer.