piątek, 28 września 2012

Dojrzewanie

Otóż...
Dojrzewają moje dzieci. Każde z nich jest oczywiście na innym etapie dojrzewania. Najstarszy dojrzał do wieku nastoletniego i po przekroczeniu magicznej 10 zaczyna sprawiać problemy wychowawcze, jak przystało na nastolatka. Nie wiem czy gdzieś o tym czytał że tak trzeba, ale raczej nie, bo z czytaniem nie jest  różowo, zatem pewnie to po prostu taka kolej rzeczy. Jednak miałam nadzieję pustą że nadejdzie to na mnie póżniej. Zdążyłam się już zapoznać z pojęciami "foch", "tupanie" i "szantaż emocjonalny".
Żyleta natomiast dojrzała do szkoły. Nareszcie!! W drugiej klasie to już wypada chyba? Oczywiscie nadal uprawia filozoficzne dysputy nad lekcjami, ale inaczej chyba już nigdy nie będzie. Nie była by sobą, najwyrażniej.
Najmłodszej dojrzewanie jest jeszcze zabawne. Przynajmniej z naszej pozycji tak się wydaje. Najmłodsza właśnie dojrzewa do mowy ludzkiej. Jeśli potrafi już powiedzieć "kulde" przy próbie wkładania bluzki starszej siostry przez nogi, to chyba można uznać że język Polski nie jest jej obcy. Nadal zdaje się nie rozróżniać swojego imienia bowiem nie reaguje na wołanie. Reaguje natomiast na czekoladę.

Rozmawiając ostatnio z znajomą mamą doszłam do stanu oświecenia (i nie mam tu na myśli nirwany): otóż przedemną 10 trudniejszych lat. Naprawdę. Uzmysłowiłam sobie że do tej pory to był luuuzzz. Bo małe dziecko wymaga od nas wiele: opieki, zainteresowania, miłości i ciągłej obecności, ale tak naprawdę to jego problemy sprowadzają się do wciągania bluzki przez nogi. No może czasem położy się na znak protestu na środku sklepu wrzeszcząc wniebogłosy, albo opluje dopiero co pomalowaną ścianę w kuchni sosem do spagetii. Kiedyś to było coś, pewnie przechodziłabym w obliczu takiej sytuacji stan załamania nerwowego - taraz nawet nerw mi nie drgnie.
Jednak wychowanie zaczyna się gdy dziecko zaczyna lat "naście". I tu gdzie wielu rodziców myśli sobie "teraz to dopiero odpocznę" tak naprawdę zaczynają się schody. Dojrzewa młody człowiek, kształtuje się charakter, swiatopogląd... i dziecko przestaje być takie całkiem nasze. Staje się trochę świata, bardziej swoje. Rodzi się niezależność...
A w mojej głowie milion pytań. Jak kształtować tak rodzącą się osobowość? jak kontrolować pozostawiając jednocześnie swobodę? jak okiełznąć buzujące w młodym człowieku emocje?
Ktoś zna receptę?
Mam na naukę nastęne 10 lat. Niby długo, ale Boże jak to szybko zleciało.

środa, 25 stycznia 2012

Co jest? No co...

Myślałam że poradzę sobie. Ja...
Ja sobie nie radzę. Zaniedbuję nieomal wszystkie dziedziny swojego życia, zawalam w pracy, nie wywiązuję się z obietnic, skrzynki nie odbieram. W moich włosach zagnieżdżą się szpaki. Będą śpiewać o matce która nie dała rady...
Nie dam rady, no wysiadam...
Jednak czy muszę? Chyba nie - bo cóż mi z tego przyjdzie? Nie można położyć się i umrzeć na bezradność. No chyba żeby wpierw zapaść na głęboką depresję, a zejść następnie :)
Niezorganizowanie nie jest jednostką chorobową, a depresji mieć mi się nie chce, bo przy moim braku organizacji pewnie zapomniałabym i o tym...
Lepiej sobie to poukładać. Lecz baaa... no łatwo powiedzieć. Żeby poukładać - trzeba mieć czas, zatrzymać się, zwolnić... trzeba mieć czas by znaleźć czas... by czas dogonić.
A ja ciągle w biegu, wszędzie mokra, zmęczona i poirytowana.
No co jest?
Nie chcę tak... chcę śmiać się, puszczać z dziećmi latawca, garnki lepić z gliny i wyjść na długi oczyszczający spacer bez poczucia że coś zaniedbałam, gdzieś nie zdążę i nie zrobię czegoś.
Chcę usiąść na ławce - twarz wypiąć do słońca i stracić poczucie czasu.
Ale jak to pisał poeta: przyjdzie wiosna... sady kwitną... i tego trzymać się trzeba...
Albo coś w ten rzucik ;)