wtorek, 28 lipca 2009

Solenizant

To tort na 7 urodziny mojego syna. Najwspanialszego syna na świecie. Najukochańszego dzieciaka jakiego sobie mogłam kiedykolwiek wymarzyć. I tak świat zakręcony jest - że złe rzeczy się zdarzają i przeplatają z rzeczami dobrymi. Bo tak się zdarzyło że i on sam na świecie był i ja samotna się czułam. Spotkaliśmy się niby przypadkiem, bo to wcale nie musiało być tak że on i że ja. Ale gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, gdy po raz pierwszy wzięłam w ramiona - wiedziałam że pokocham bezgranicznie. Miał już wtedy miesiąc i był najpiękniejszym dzieciakiem jakie mogłam sobie kiedykolwiek wyobrazić.
I teraz mój kochany syn ma już siedem lat, za miesiąc wybiera się do szkoły i wart jest dużo więcej niż tortu czekoladowo-orzechowego. Wiem że go uwielbia i mogłabym piec go codziennie by tylko widzieć miłość w tych ciepłych oczach i słyszeć wdzięczne: "kocham Cię Mamo, kocham najbardziej w świecie"

A tort jest naprawdę wspaniały i składa się z dwu biszkoptów kakaowych i jednego orzechowego, oraz kremu czekoladowego, lub z nutelii i kremu orzechowego.
Biszkopt jest jednym z najprostszych ciast na świecie - o ile zna się zasady jego wypiekania, za nic nie uda się go zepsuć. Ja korzystam z przepisu siostry anastazji, choć kiedyś piekłam w/g zasady: ile jajek tyle mąki i tyle cukru - i też wychodziło. Trzeba przede wszystkim pamiętać że:
- jajka muszą być bezwzględnie świeże i czyste,
- z białek ubijamy pianę na sztywno z cukrem (z miski odwróconej do góry nogami piana nie wypadnie) więc nie może do białek wpaść ni odrobina żółtka, a naczynia nie mogą być tłuste;
- mąkę należy przesypać wraz z proszkiem do pieczenia (można nawet kilka razy co ją napowietrzy)
- do białek delikatnie dodajemy żółtka, a następnie bardzo powoli mąkę z proszkiem, mielone orzechy, czy kakao i mieszamy łyżką;
- nie wiem czy to przesąd, czy nie ale na wszelki wypadek zawsze mieszam w jedną stronę ;
- pieczemy w nagrzanym piekarniku przez 20-30 minut;
- upieczony biszkopt pozostawiamy na blacie kuchennym w blaszce do góry dnem, pozostawiając trochę dopływu powietrza ( można na przykład na dwu deseczkach) ciasto w taki sposób oszukane nie opada;
- biszkopt nie znosi przeciągów, nagłych zmian temperatury i gwałtownych ruchów, więc lepiej nie otwierać zbyt często pieca, a po wyjęciu obchodzić się z nim delikatnie;
Brzmi skomplikowanie - ale to naprawdę dużo łatwiejsze niż zaklinanie deszczu ;)
A liście? Liście to bardzo mozolna praca - ale czego to człowiek nie zrobi z miłości.
Żeby zrobić czekoladowe liście trzeba najpierw udać się na spacer i nazbierać ładnych, średnich liści (najładniej chyba prezentują się liście klonu). Torebkę polewy czekoladowej (musi być polewa gdyż czekolada w tabliczkach się nie nadaje) rozpuszczamy w garnuszku i pędzelkiem dokładnie "malujemy" liście rozpuszczoną polewą po stronie gdzie są wypukłe żyłki. Pomalowane liście odkładamy do lodówki do zastygnięcia. Jak już będą twarde delikatnie odrywamy liście od czekolady. Takimi listeczkami można udekorować tort, lody, desery - są piękne i jadalne :)

Taki tort piecze się z miłości - wtedy wychodzi najlepiej.
Bo kocham Cię mój synku - najpiękniej, najmocniej.

Coś ciepłego pomiędzy nami
może aksamit?
albo noc czarna, raz uświęcona gwiazdami
Albo łuna księżycowa, jutrzenka
Pszeniczne pole, myśli wietrzne, sokole

- ziemia obiecana

Coś takiego pomiędzy nami
jak ciepły deszcz
Jak okręt biały w oddali
Albo na szybie rosę
morze ogromne i stopy bose
trud nienadaremny
chleb jasny, codzienny

- miłość matczyna

piątek, 24 lipca 2009

Stachura w trawie


Dopadła mnie nostalgia. Za gardło chwyciła smukłymi palcami i dusi wzruszeniem, puścić nie zamierza. Ja się jej poddałam - z lubością, bowiem nostalgia takim jest smutku rodzajem, któremu oddawać się poniekąd lubię. I stąd ten tekst którego dziś nie zamierzałam uczynić i zdjęcie które nie tu miało trafić i wzruszenie co drży w nieodpowiedniej chwili jak źdźbło trawy.
Ach, powróciły wspomnieniem dni gdy z trawą w zębach leżałam pośrodku polany i wiersze Stachury deklamowałam chmurom. "A chmury jak góry, a góry jak chmury..."
Od tamtego czasu jestem wiśnia...
Ech... posłuchaj... Znam je wszak na pamięć





I mój ukochany, najważniejszy wiersz w wykonaniu autora...
Ach czemuż nie mam już adaptera...

środa, 22 lipca 2009

Ramki

Krótko dziś i zwięźle - naszło mnie na sentymenty i postanowiłam coś z tym zrobić - więc zrobiłam ramki

Dla Basi
Dla Ani
A tą zostawię dla siebie
bo i czemu nie?

poniedziałek, 20 lipca 2009

Pora ogórkowa


Tak, tak... Tak to jest. Jak człowiek się do czegoś zabiera - to niestety ale musi być wobec siebie konsekwentny. Stanowczo.
Więc jestem - przytargałam się tutaj z samego końca mojej "nory" (znaczy tam gdzie jeszcze góra prasowania leży) i przymusiłam do spełnienia tutaj i ot (!) mojego prywatnego wobec samej siebie obowiązku.
Otóż!
Naprawdę, naprawdę masę spraw leży odłogiem a wymaga uszeregowania i jeszcze więcej myśli, pomysłów po mojej rudej głowie tumani się i kłębi. I- Bo nie chciałabym uznana być za lenia, do czego jednakże parę stronic temu bezwstydnie się przyznałam, obnażając się publicznie przy innej okazji. Przeraża mnie myśl że na mojej kawiarence powstała aż tak wielka dziura, a i zielnik świeci pustkami już od dosyć dana. A ja jestem przecież - wymieść mnie nie wymiotło, zniknąć nie zniknęło.
A wszystkiemu są winne ogórki!
Tak, tak - ogórki. Ale nie tylko one. Bo i dżemy truskawkowe bez których gofry tracą cały sens istnienia, wino z wiśni co w rogu kuchni pomrukuje niedokręcony kran udając ( mnie przez pierwszy tydzień jego natrętnego "kapania" doprowadza do szewskiej pasji), kompoty z wiśni, nalewki z malin, tajemne mikstury, czyjeś urodziny, obrazy malowane w pośpiechu...
Reszty win i przyczyn nie pamiętam.
W niedzielę godzinę spędziłam na wpatrywaniu się w spokojną twarz mojej ulubionej figury przedstawiającej Najświętszą Panienkę - ona taka dostojna i wyciszona - a ja taka pędząca, ekspresyjna i dzika. Nie potrafię się zatrzymać - a może i już nie chcę?
Jedno wiem - przyznam się bez bicia. Uwielbiam ten zamęt, twórczą gonitwę - bo żyję, bo tworzę, bo jestem....

A reszta jakoś tam będzie ;)

czwartek, 9 lipca 2009

Deszcz


No... uwielbiam.
Nie wiem od kiedy polubiłam deszcz, może i zawsze tak było, a może od tej pamiętnej ulewy w Pieninach po której przemoczona do suchej nitki postanowiłam fakt ten zaakceptować, że deszcz wlecze się za mną gdziekolwiek podążam? To podobno najlepsza metoda jest - jak czegoś nie możesz pokonać - zaakceptuj to. Tak mogę sobie powiedzieć ja, lecz nie jest to metoda dla wszystkich.
Deszcz to również okrutny i niszczycielski żywioł, który zabiera i niszczy co napotka po drodze i gdy ja wystawiam twarz na ożywcze strumienie - ktoś inny w tym czasie traci dobytek swojego życia. Lecz nic na to nie poradzę, jak i nie zmienię już tego że deszcz lubię. Najbardziej zaś wiosenne i letnie burze, ciemne szalone chmury i wiatr który niesie ze sobą taki zapach i wilgoć, najpiękniejsze dla mnie perfumy. Mokre włosy, piach w oczach i bose stopy przypominają mi że jestem tak bardzo sobą - jak nigdy indziej.
Nie noszę parasola.
Owszem posiadam parasol i nawet bardzo ładny - obszyty granatową falbanką w różowe kwiaty, ale obawiam się iż gdy go tylko z domu wyniosę, zaraz też gdzieś zagubię, pozostawię - to i po co?
Mijam więc ludzi w panice otwierających parasole, przebiegających na drugą stronę ulicy w pośpiechu, kiedy łapie ich nagła ulewa - a mnie się chce tańczyć, a mnie się chce śpiewać. Wyżej unoszę głowę, zadzieram spódnice oblepiającą nogi i bosymi stopami cedzę ciepłe kałuże.
- Hej, zmoknie pani - krzyczy do mnie jakiś pan spod wiaty
Odwracam się do niego z anielskim uśmiechem odpowiadam - Eeee... nic mi nie będzie proszę pana - ja jestem rozpuszczalna w tłuszczach a nie w wodzie -
i dostojnie uchodzę, a włosy mi pachną zupą ogórkową...
pac, pac, pac...