sobota, 29 listopada 2008

Zielono mi


Nadchodzi zima. A wraz z ni szary i smutny krajobraz. Jednak ja si na szarość nie zgadzam, ani na szarość ani nijakość. Bo ja proszę pana jestem zielona. Zielona od koloru oczu po rękawiczki również zielone. Każdy człowiek ma przypasowaną sobie gamę barw i odcieni. Związane jest to z kolorem oczu, włosów, odcieniem karnacji, typem urody. Wiele osób żyje w nieświadomości jakie kolory są dla ich typu urody odpowiednie dlatego tak wielu ludzi ubiera się na czarno, lub po prostu nijako - tak jakby profilaktycznie, aby tylko uniknąć konfrontacji z kolorem. A szkoda bo czarny nie jest kolorem, nie posiada ni barwy, ni nasycenia a twarz w czarnej ramie wygląda szaro, pogłębiają się również cienie pod oczami.
Ja się nie boję kolorów, nawet nie boję się eksperymentowania z kolorami które nie są dla mnie odpowiednie. W mojej szafie nie znajdziesz nic czarnego, unikam również białych ubrań (biały podkreśla wszystkie niedoskonałości skóry). Najbardziej odpowiednie dla mojej jesiennej urody są kolory ziemi, wszystkie odcienie brązu i zieleni. Pani jesień bowiem ma włosy miedziane, oczy zielone i oliwkowy odcień skóry. Z tą wiedzą wyzwolona jestem z jeansów do których wszystko pasuje i nijakości. Mogę sobie pozwolić na barwność, nasycenie, eksperyment. Mogę być ciepła, kobieca i zielona, zielona, zielona....
Nawet w środku zimy

poniedziałek, 24 listopada 2008

Zasada 3 - nie wolno bić dzieci

Spotykam je na co dzień, najczęściej w sklepach, ale i na ulicach, placach zabaw i lokalnej piaskownicy. Tak zwane bezstresowe wychowanie - ostro dziś krytykowane i potępiane . Też nie pochwalam i jak większość matek zaczytanych w pedagogiczne bibliografie traktujące o wychowaniu dzieci na zdrowe psychicznie i społecznie, chcąc zapewnić szczęśliwe im dzieciństwo - tak jak większość tych matek stoję tutaj na rozdrożu pomiędzy bić a nie bić. Niby to ręka boli jak miałabym na dziecko podnieść - lecz z drugiej strony gdy świadkiem jestem gdy taka "pedagogiczna" matka ze stoickim spokojem próbuje wytłumaczyć swojemu rozwrzeszczanemu synkowi że nie kupi mu samochodzika a młody wierzga, kopie i wydziera się w niebogłosy, lub gdy w piaskownicy pięciolatek pluje i kopie babcię bo nie ma ochoty iść do domu na co babcia z łezką w oku prosi wnuczka by tak nie robił bo babunia będzie płakać. Bezradność i wstyd w oczach tych kobiet niszczy we mnie wszystkie zasady cierpliwości i przysłowiowa ręka swędzi.
Nie wolno bić dzieci - to wie kazdy pedagog. I ja to wiem i każda współczesna mama która chce dziecko wychować na zdrowego i światłego człowieka - ale czasami nie da się przetłumaczyć na już i natychmiast małej rozwrzeszczanej zołzie że nie może się położyć w kałuży, na ulicy po której pędzą samochody. Nawet jak podejmę nie wiem jak rozsądne wyjaśnienia i na zasadzie partnerstwa będę prosić, tłumaczyć i dialogować to zołza i tak pozostanie małą rozwrzeszczaną dziewczynką która ma prawo moich rozpaczliwych prób dialogowych nie rozumieć - bo teraz ma ochotę właśnie się wywrzeszczeć i już. A ja mam prawo wściec się najnormalniej w świecie bo nie jestem aniołem cierpliwości. I tutaj następuje coś co mrozi krew w żyłach pedagogom, psychologom i wszelkim obrońcom godności dziecięcej - klaps. I tutaj cała sytuacja kończy się, urywa nagle. Nie chodzi o to by dziecko lać gdzie popadnie i w dzikiej furii wrzeszczeć "ja nie wytrzymam, chyba cię kiedyś zabiję" (i takie rzeczy widziałam) bo nie mówimy tutaj o znęcaniu się nad dzieckiem, ani o tym że tak wolno czy trzeba - nie traktujemy bowiem bicia jako formy wychowania. Nie zachodzi również pytanie czy przekraczamy tutaj nasze rodzicielskie kompetencje. (...)
Działa. Zołza nagle znikneła i znów jest mała kochaną córeczką, idzie obok grzecznie trzymając za rączkę i tylko pochlipuje sobie. A mnie złość już przeszła - obie próbujemy ochłonąć i przejść do kompromisu. Teraz możemy porozmawiać. Przykucam by być na poziomie mojego dziecka i móc spojrzeć jej w oczy. Zacznijmy od tego że przepraszam ża to że ją uderzyłam, naprawdę mi przykro - ale jej nie jest przykro z tego powodu, bo jak się okazuje dobrze wie ze tak nie wolno się zachowywać i przeprasza że była niegrzeczna. Przytulamy się do siebie mocno i serdecznie. Można porozmawiać i o tym że jest czasem niedobra i że mamusia też czasem okazuje bezsilność i żadna z nas nie czuje się upokorzona - idziemy dalej trzymając się za rączki.
I jak z tym upokarzaniem dzieci? Zastanawiam się czy ktoś kto nigdy za dziecka nie doznał upokorzenia potrafi do końca empatycznie wczuć się w odczucia innych osób czy może niechcąco upokarzać innych. Niechcąco, bądź naumyślnie - bo czymże nazwać kopanie i plucie babci przez pięcioletnie dziecko jak nie upokarzaniem jej publicznie?

niedziela, 23 listopada 2008

smalec


No i właśnie - pan mąż zwrócił mi uwagę że dawno nie było smalcu i ponadto taka jeszcze niesprawiedliwość moja, że jak już robię smalec to nie mamy chleba, a gdy upiekę chleb - to właśnie smalec się skończył. No i rację ma mój małżonek, więc obiecuję się poprawić i już nigdy, nigdy więcej smalcu ci nie braknie. Bo prawdziwa śląska gospodyni zawsze smalec mieć powinna. Bo i nie ma nic wspanialszego niż świeży pachnący chleb z "tłustym". Pycha. I taki właśnie smalec jest i być powinien osobistym sekretem pani domu. Ja sekret taki mam i nie zdradzę go nikomu poza moją córką. Ale to kiedyś. A dziś tylko tak ogólnie wspomnę podstawowe zasady żeby smalec się udał
- słonina musi być bezwzględnie świeża i sucha,
- garnek w którym topi się słonina nie może być mokry,
- skwarki muszą być jasno złote i chrupiące (nie mogą się przypalić)
- cebulę dodajemy pod koniec topienia smalcu by się zrumieniła a nie spaliła,
- to samo się tyczy czosnku ziół i przypraw,
- smalec najlepiej smakuje z glinianych, kamionkowych garnków ewentualnie szklanych (nigdy nie używamy plastiku)
- do dobrego smalcu musi być i dobry chleb!
Niektóre gospodynie odcedzały smalec a skwarki zużywano do krupnioków, żuru lub wodzionki. Ze skwarków można również zrobić niezłe ciasteczka. Jednak żal skwarek na ciasteczka, bo jeśli o mnie chodzi - to najlepsze jest w smalcu dno, O!

środa, 19 listopada 2008

Drzewo zadomowione


Pojawiło się w naszym domu ot tak spontanicznie by wypełnić w jakiś sposób pustkę żółtych ścian. Przed rokiem faktycznie w dużym pokoju (który naprawdę jest duży) panowała po malowaniu pustka i cisza. I jeszcze taki dziwny pogłos co to nie jest jeszcze echem, a sprawia wrażenie niewykorzystania przestrzeni również panował. I to wszystko przytłoczyło duszę moją artystyczną na tyle że powiedziałam dość! Mój dom jest moim domem! .... i wsadziłam im tam drzewo. Na dobitkę by wyrazić moją dezaprobatę dla zastanego stanu drzewo pomalowałam na czerwono. I tak pustka z kolegą pogłosem wyszli jak niepyszni, a przestrzeń zapełniły czerwone gałęzie. Drzewo jest sumakiem - byłym sumakiem, bo zanim je zaadoptowałam musiało komuś przeszkadzać, gdyż sumak octowiec mimo iż drzewem jest pięknym i kształtnym - sprawia bardzo dużo kłopotu ogrodnikom. Więc moje drzewo znalazłam w przydrożnym rowie i już nie było wtedy kolorowym sumakiem, ale to nic, bo jak ja się uprę to nawet korzenie zakwitną. Zatem w pewien ciemny deszczowy wieczór chyłkiem, boczkiem przytaszczyliśmy drzewo do domu i wepchneliśmy do pokoju. Uff... nie próbujcie wepchnąć do pokoju drzewa, nie polecam. No chyba że ktoś tak jak ja ma sufit na 3,5 metra nad głową to sobie i może pozwolić. Więc już wiem - niewiele osób ma w domu dzewo - ja mam.
Ale teraz powoli mieszkanie się zapełnia, na ścianach zakwitają obrazy, plany są najbliższe na nowe meble, no i kiedyś gdzieś trzeba będzie ustawić choinkę. Drzewo zaczyna przeszkadzać. Niestety... No szkoda mi go szkoda... Bo jest wyjątkowe, ciekawe, czerwone jak ogień... Na wiosnę wieszałam na nim kolorowe motyle i wielkanocne jajka na Wielkanoc, sprawiało mój dom przytulnym. Och... i co z tym drzewem?
A może przedszkole je weźmie? Można byłoby posadzić na przedszkolnym podwórku i obwieszać cukierkami na dzień dziecka. To chyba dobry pomysł.
Ale na razie niech jeszcze postoi, póki jeszcze się mieści.
No bo naprawdę mi szkoda tego drzewa.

piątek, 14 listopada 2008

Piotruś Pan


Zawsze miałam słabość do wszystkiego co przedstawiało elfy. Więc gdy pewnego dnia znalazłam tą starą książkę z czarującymi rysunkami wśród zabawek w dziecięcej przychodni , nocy dwu nie przespałam spokojnie aż poprosiłam kierownika przychodni o tą książeczkę ofiarując w zamian inne. Opowieść okazała się być zupełnie inna niż ta którą znam.
Kim właściwie jest Piotruś Pan? Czarodziejskim chłopcem z dziecięcej książeczki? Spełnionym marzeniem o niedorastaniu i samodzielności jednocześnie? Kim Piotruś Pan jest dla mnie?
Tak naprawdę to ta bajeczka ma zupełnie inny wymiar gdy trafi się tam gdzie powstała i wtedy okaże się że to nie tak... że było zupełnie inaczej...
Od początku poczynając... to był sobie pewien zwyczajny park do którego na spacerek przychodziły codziennie dzieci. Przychodziły z rodzicami, nianią, trzymając się za rączki, biegając, hałasując - jak to dzieci. Ale żadne z tych dzieci nie pozostawało w parku samo na noc, po zamknięciu bram. Bo po zamknięciu bram, po dzwonku park ożywał w zupełnie nowym wymiarze. To musiał być bardzo stary park sięgający korzeniami prehistorii ziemi, bardzo wyjątkowy jednocześnie - bo nie spotyka się zbyt często i byle gdzie stworzeń tam zamieszkujących. Park był bowiem pełen elfów, przedziwnych magicznych stworzeń. I tam właśnie pewnego dnia rozpoczęła się historia pewnego zagubionego chłopca o imieniu Piotruś. Piotruś zresztą nie był jedynym zaginionym dzieckiem którym zaopiekowały się elfy. Dzięki książce"Przygody Piotrusia Pana" pana Jamesa M.Barrie poznałam również Tonię - dziewczynkę o której świat zapomniał (a raczej Disney)- a to dla niej właśnie elfy zbudowały dom by w nocy z zimna nie zmarzła i ona właśnie była gościem na elfich zaślubinach księcia z czarnobrewką. Wiem dlaczego nikt nie usłyszał o Toni - dla niej bowiem serce matki okazało się ważniejsze niż przepiękny i magiczny świat elfów, powróciła więc do domu i jednym wieczorem zakończyła się jej historia. A Piotruś? Kto wie? Może jest jeszcze gdzieś? Niedostępny i tajemniczy jak elfy.

czwartek, 13 listopada 2008

Babia góra


"Góry to chmur zgęstnienia
pod nimi dzwoni ziemia
nad nimi rwą wezbrane
planety z brązu lane..."
...jak napisał jeden z moich ulubionych poetów i choć czasami mi się nie chce, a i może jest wiele innych "przeciw" to serce się gdzieś tam ku wyżynom życia porywa, gdzie przestrzeń nieograniczona i nieskończone możliwości. Nigdy nie wiedziałam jak to jest możliwym by człowiek jednocześnie czuł się tak małym stworzeniem a jednocześnie tak wspaniałym tworem Bożym. I rok rocznie, o każdej możliwej porze roku pakuję się i jadę w góry by potwierdzić tą regułę. Jestem szczęśliwa z taką pasją- nie wiem czy nie szczęśliwsza nawet od tych którzy jej nie posiadają - bo chodzenie po górach sprawia że człowiek bardzo dużo wymaga od siebie, przełamuje swoje lęki, pokonuje niedoskonałości i walczy ze słabością, by w końcu stając na szczycie poczuć się wygranym, zwycięzcą. Przynajmniej ja wygrałam niejednokroć ze swoimi słabościami i raz niejeden niosłam swoje troski Bogu w pocie i trudzie, sam na sam z pięknem, zapachem igliwia. Nie, nie chodzę nigdy sama na szlak, jednak zdobywanie szczytów nawet w sporej grupie przyjaciół wymaga zachowania ciszy i szacunku, a cisza sprzyja przemyśleniom o które tak trudno w naszym zagonionym i głośnym świecie.
Niestety o samotności na szlaku to można sobie w naszych górach raczej pomarzyć - o każdej porze i na każdej górze piętrzy się tabun ludzi i niestety nie wszystkich można nazwać turystami. Niepojęte jest bowiem dla człowieka znającego góry i panujący tam klimat wybrać się na szczyt w kozakach, bez czapki, bez rękawiczek - bo pamiętać trzeba że choć góry są piękne- są również bezwzględne, nawet te niewysokie. Więc wybierając się w góry zabrać wypada ciepłe ubrania, buty wygodne i ciszę w sercu - z szaczunku dla tego co było przed nami i po nas pozostanie.

niedziela, 9 listopada 2008

I nic...


Złapał mnie jakiś ciężki tydzień. Ani malować, ani gotować, ani uszyć.... Ni to chandra, ni lenistwo - po prostu takie nic. I nic... Walczę trochę z tym moim nowym aparatem - aż wierzyć mi się nie chce że to takie trudne. Ja - ja co od zawsze z aparatem za pan brat - nie mogę sobie poradzić. Ręce opadają...
Właśnie ostatnio odpadło aleksandrowi ucho - więc przyszyłam (nie wiem jak się to ma do rąk, bardziej chyba nawiązanie do odpadania). Jak już wyjęłam z otchłani szuflady igłę i nici to tak mi się szyć zachciało że jutro rozejrzę się za gałgankami i może jakiegoś misia bym uszyła, bo ostatnio mam do szycia dwie lewe ręce a po tym jak szyjąc córci sukienkę na bal spaliłam maszynę mamy to na jakiś czas dałam sobie z szyciem spokój. I teraz taka maszyna by się przydała, oj tak...