wtorek, 14 grudnia 2010

Anielskie uniesienie

Póki jeszcze jestem "w stanie" natchnęło mnie anielsko i z tego radosnego uniesienia powstała masa solna, a z niej masa aniołów. Właściwie to miał być ten jeden - dla mojej córci. Ale potem jakoś tak... samo poszło.






wtorek, 7 grudnia 2010

Przerwane opowieści

Oj, dawno nie czytałam aż tyle. Siedzenie w domu sprzyja opowieściom, a moje opowieści nie są spisane w zeszytowych wydaniach - to potężne tomiska, grube cegły po kilka tomów. Fantastyka. Pan mąż twierdzi że oszaleć od tego można, ale ja tak naprawdę nigdy się specjalnie swoim zdrowiem psychicznym nie przejmowałam, a przynajmniej nie na tyle by rzucić czytanie. I ciekawa jestem czy któraś z moich córek odziedziczy po mnie to zamiłowanie ( komuś przecież muszę zostawić w spadku tą szafę pełną papieru). Bo sam Bóg raczy wiedzieć ile ja w tym okresie nakupiłam znów książek i ile poszło na to pieniędzy. I tu pan mąż znów się "zatroskowuje" że niedługo zacznę na mydle oszczędzać. Już teraz do kosmetyczki nie chodzę, fryzjera omijam - a książkowy zakątek puchnie w wciąż nowe pozycje.
Jest owszem biblioteka w naszym miasteczku. No tylko z naszą biblioteką to jest tak:
Gdy zacznę czytać jakąś ciekawą opowieść okazuje się że w bibliotece jest tylko pierwszy tom, albo środek gdzieś znikł, czy końca nie ma.
"Malowany człowiek" - Peter Brett - to pierwsza z książek które pochłoneły mnie bez reszty. Przestałam sprzątać, przestałam gotować, a zanim zdążyłam przestać oddychać za przyczyną tej pochłaniającej historii - historia niespodziewanie utknęła w miejscu. Pani w bibliotece oświadczyła mi że niestety drugiego tomu nie mają - więc jak tu żyć? Opowieść Bretta tak jednak chwyciła mnie za serce że zapragnęłam ją mieć. Po prostu są takie książki które MUSZĘ mieć. I to jedna z tych pozycji. Zdobyłam więc drugi tom, potem trzeci, następnie czwarty... i nawet nie wiem kiedy pochłonęłam wszystkie prawie 2000 stron. Prawdziwy ze mnie demon nocy :)
W międzyczasie, gdy czekałam na Malowanego Człowieka - wypożyczyłam książkę (też nie cienką) Robin Hobb - "Złocisty błazen" - i tutaj powtórka z rozrywki: pierwszy tom, drugi tom i.... trzecią książkę wypożyczył ktoś kto być może ma problemy z czytaniem, albo zapomniał oddać? Trwa to już na tyle długo że za każdym wejściem do biblioteki pani bibliotekarka uprzejmie na wejściu informuje mnie że: błazna nie ma :(
No cóż, trzeba coś czytać - więc kilka przerywników z innych kategorii dla odświeżenia umysłu (boć nie można ciągle w bajkowym świecie żyć). Przerywanie przerywnikami przerwało pojawienie się czwartego tomu Malowanego człowieka, czyli "pustynna włócznia". Zamydliłam oczy panu mężowi że ta książka jest mi do oddychania niezbędna i wracałam do domu z 600 stronicowym mutantem pod pachą, przyrzekając po drodze że zachowam ją do szpitala, jak przyjdzie czas. Jużci - jakbym miała choćby cień zamiaru dotrzymać tej obietnicy. Po dwu dniach znów nie było co czytać. Ostatnia strona za to ucieszyła mnie niezmiernie - bowiem okazało się iż pan Brett nie zmieścił się w 4 tomach i pisze tom 5 - zatem czekam.
W międzyczasie jeszcze większa radość - trzeci tom napisał i rzucił na polski rynek Ted Williams: no dwa lata czekałam na "Powrót cienia" i już kolejne tomisko grzeje miejsce na mojej półce. Tu następne zaskoczenie - pan Williams również się nie zmieścił w tomach trzech. Zacieram więc ręce, a pan mąż kwituje to słowami: Jak długo można tak lać wodę by ludzie to kupowali?
No ale cóż - pan mąż nie zna się na fantastyce, więc nie wie że dobrze lać wodę też trzeba umieć. Zresztą wspaniałomyślnie pozwala mi na moje książkowe zachcianki, bo od tego przynajmniej mi fałdki nie rosną, a i ciężarnej odmawiać nie przystoi - myszy by go zjadły :)
Tym razem jednak odłożyłam 3 tom "Marchii Cienia" do szpitalnej torby i rzuciłam się w wir przygody napisanej przez Catherine Fisher - "Więzień Incarceron". I już wiem że drugiego tomu w bibliotece nie mają.
Cóż, pozostaje mi szydełko i kule turkusowej wełny :)

wtorek, 21 września 2010

Darmodziej

Jak zacząć dzisiejszą opowieść? Może zbyt długo zwlekałam z nią, ale dziś to już trudno. Może na zasadzie naczyń połączonych coś się we mnie jednak wleje. Tak jak właśnie przelał się na mnie bard nie kraju naszego. O Nohavicy nie słyszałabym do dnia dzisiejszego, bo cóż mi tam ptaki co na obcych niebach ćwierkają - gdyby nie zamiłowanie pana męża do owych krain zagranicznych, do języka nietubylczego a obcego, do pieśni o brzmieniu niezrozumiałym.
Więc ten pan Nohavica przelał się na mnie poprzez zasłuchanie - w samochodzie, w telefonie, komputerze - bo trudno jednak nie słuchać gdy słuch się jednak posiada, przynajmniej jako-taki, a coś natrętnie swe dźwięki o uszy obija. Bo trudno nie patrzeć gdy film czeski naszym domu jak papier toaletowy rozwija się w nieskończoność. Jedynym wyjściem przybrać sobie tego obcego barda za własnego i pojechać na koncert.
Koncert odbył się nie za granicą tym razem, a w Katowickim teatrze Korez. I na dodatek nie tak łatwo nań zdobyć bilety - bo pan Nohavica jednak w kraju naszym jest znany, by nie powiedzieć nawet że i popularny. Nic dziwnego - bo człowiek to pogodny, sympatyczny i "ludzkim językiem" włada równie biegle jak własnym. Oprócz języka nasz Jarek posiada również wygląd prosty a skromny, gitarę co lat ma już parę, harmonię i w sobie coś takiego co sympatię budzi publiczności. Pieśni jego potrafią wzruszyć i rozbawić - bo takie i jest barda przeznaczenie.
Specyficzne jest też to - że na koncercie Nohavicy spotyka się pewna grupa ludzi i powstaje wyjątkowy klimat jedności, wspólnoty - coś jak na szlaku w Bieszczadach. Ludzie śpiewają po czesku, artysta śpiewa po Polsku. I łączy swoich fanów po obu stronach granicy.
A nie powiedziałam przecież że wiele piosenek Nohavicy doczekało się nie tylko przetłumaczenia na język Polski - ale również płyty w wykonaniu polskich artystów - Soyki, Zamachowskiego i innych... "Świat według Nohavicy" zawiera wiele pięknych piosenek - ja jednak przywykłam już i wolę słuchać mojego barda w oryginale, po czesku :) A na wszelki wypadek - umieszczam w obu językach :)Miłego posłuchania.


poniedziałek, 6 września 2010

Nożem czy widelcem?


Od pewnego czasu wszelaką korespondencję prowadzę z łóżka. Proszę mi wybaczyć. Może to i niezbyt stosowne miejsce, za to jakie wygodne. Mam nawet już wbudowaną i jednoczesnie coraz większą półeczkę na rzeczy podręczne i niezbędne, zatem wychodzić z łóżka nie muszę, a nawet gdybym i musiała - to i tak nie chce mi się. Wyprawa do pobliskiego sklepu okazuje się dla mnie zdarzeniem tak traumatycznym, że na myśl samą o zakupach moja energia życiowa wskazuje poziom 0.0. Nie rozumiem jak mogli mi tak daleko sklep wybudować.
I nie mam nawet w zamiarze udawać przed kimkolwiek twardziela i wzorowej piastunki ogniska domowego - nie wstanę.
Jednak nie robić nic też jest ciężko - znalazłam sobie więc zajęcie. No niestety nie jest to nauka języków obcych, bo tak się w moim życiu układa, że to co się w życiu człowiekowi przydaje, mnie jakoś niespecjalnie wchodzi...
A dla odmiany to co mi wychodzi - niespecjalnie się w życiu przydaje :)
Tylko zdecydować się nie mogłam co w sumie wychodzi mi lepiej - robienie na drutach, czy szydełkowanie. W zasadzie to znam jeden ścieg na druty i jeden na szydełku, co nie przeszkadza mi jednak w zrobieniu takich bucików dla mojego maluszka. Podejrzewam że takich buciczków moje maleństwo do grudnia miało by już z 10 par, co całkowicie niepraktyczne jest. No, potrafię zrobić też czapeczkę i szalik, ale...
Postanowiłam ambitnie zabrać się za sprawę i kupiłam gazetkę z wzorami na malutkie dziecięce wdzianka. Prześliczne, słodziutkie i tak miłe że chciało by się schrupać wraz z załączonymi bobasami. Już chciałam i ten i ten sweterek wydziergać, ale...
Nic, kompletnie nic nie rozumiem z tych oczek, słupków, półsłupków - no, czarna magia normalnie. Ale nic, trzeba się uczyć - bo przede mną jeszcze ponad trzy miesiące leżenia. Ciężko jest - ale co nas nie zabije to nas wzmocni - mówi stara maksyma. Tylko nadal zdecydować się nie mogę szydełko czy druty. Na wszelki wypadek zamówiłam sobie dwie piękne książki w KDC i dzisiaj przyszły. Z podekscytowania upiekłam ciasto ( bo teraz już mi słodkie wolno jeść) i już wiem jak się robi półsłupki :)
A pleśniak pycha. Podać?

40 dag mąki
4 jajka
1 kostka margaryny
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 dag kakao
2 szklanki cukru
1 słoik powideł śliwkowych
cukier wanilinowy
Z mąki, żółtek, margaryny, jednej szklanki cukru, proszku do pieczenia i wanilli zagnieść ciasto. Podzielić na trzy części. Do jednej części dodać kakao. Z białek ubić na sztywno pianę dodając drugą szklankę cukru. W wysmarowanej tłuszczem foremce układać:
1 część jasnego ciasta, powidła śliwkowe, utarte na tarce ciemne ciasto, piana z białek, utarte jasne ciasto. Piec w 180 stopniach ok.50 min. Posypać cukrem pudrem.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Pierwsze koty za płoty

Aż się w końcu zirytował pewien "tajemniczy czytelnik bloga" i zapytał co się dzieje z Damqelle? Wcześniej już zapytywali inni mniej tajemniczy czytelnicy, których ze względu na jakąś bliższą lub dalszą zażyłość pozwoliłam sobie zbywać jakąś bliżej nieokreśloną "pod-nosem-zbywanką"
i oto jestem :)
Tylko w trochę innej formie niż te kilka miesięcy temu, kiedyż to kiedy poczęłam zaniedbywać moich wiernych, choć nielicznych czytelników. Zatem jestem - w liczbie mnogiej, w formie zwielokrotnionej poprzez coraz bardziej wypukły brzuch. Tak, tak - bowiem to ja jestem właścicielką tego wyżej przedstawionego na fotografii brzucha (teraz nie mogę zapomnieć wstawić tej fotografii).
Na swoje wytłumaczenie tak niezbyt elegancko zwalę całą winę na osobnika który ten mój brzuch zamieszkuje - po trochę dlatego że niewinne tłumaczyć się nie może, a zresztą stamtąd i tak nic nie widzi - a czego oczy nie widzą...
Tak więc Damqelle została niespodziewanie parę miesięcy temu Obdarowana życiem - pomimo gorliwych zapewnień lekarzy że już absolutnie i niemożliwe... Jednak Boża ręka sięga dalej niż wzrok lekarzy i wyniki badań hormonalnych i już tam Najwyższy swoje wie. A żeby tak zupełnie na tego Boga nie było - to jest jeszcze taki jeden współwinny ;)
Tak więc zostałam obdarowana niespodziewanie i z całym .... znaczy z załącznikami. Abym się nazbyt nie cieszyła tym swoim darem, szczęściem i macierzyństwem (co dla poniektórych jest to męczące) rzuciły się na mnie promocyjnie plagi egipskie - oprócz typowych mdłości, senności, zawrotów głowy, wstrętu do jedzenia, nocnych skurczy i przepełnionego pęcherza - również takie nietypowe - wstręt do pisania i do robienia zdjęć (co wydawało by się niemożliwe - a jednak). Przez te parę miesięcy nie byłam w stanie zmusić się do wykrzesania choćby jednego słowa, nie wspominając już o tym że trzech miesięcy wcale nie pamiętam, a jedynie wiem z zeznań naocznych świadków że owe miesiące przespałam. Wraz ze mną spał mój blog i spała kawiarenka (bo od słodkości mam mdłości). Bardzo wszystkich na tą okoliczność przepraszam i obiecuję poprawę - choć z góry uprzedzam jednocześnie że mogę być do znudzenia monotematyczna bowiem moje maleństwo zajmuje już każdy zakamarek mojego umysłu, mojego serca i myśli.

poniedziałek, 15 marca 2010

W kolejce

Jako że jestem wielkim łasuchem, ustawiłam się w kolejce na ulicy Zacisznej 13 po piękny czarny kapelusz, oraz u Kicy od której chciałabym wielkiej urody kolczyki dostać.
I stoję, i czekam :)

A gdyby ktoś również chciał postać - zapraszam pod wyżej wskazane adresy.

poniedziałek, 1 marca 2010

Tarta cebulowa

Skończyły się ferie, a wraz z feriami czas cudownego lenistwa. Dzieci powróciły, wraz z ich powrotem wróciła mi pamięć. O jasny gwint! A miałam okna umyć, posprzątać w paru zakamarkach, poprasować stertę ciuchów i skończyć obraz. I to wszystko w tydzień!
Tydzień okazał się za krótki, a co za tym idzie - sąsiedzi już coraz mniej mogą zajrzeć do mojego mieszkania, a i ja mniej więcej tyle samo widzę na zewnątrz.
Co zatem robiłam cały ten tydzień? (odwieczne pytanie dręczące moją kochaną babcię dzieciom)
Zatem nic nie robiłam. Po prostu i bardzo sumiennie nie robiłam nic. Przyznaję się.
No... było trochę romansowania i tajemniczych randek, więc można powiedzieć że urządziliśmy sobie z panem mężem taki tydzień miodowy - z leżeniem w łóżku, patrzeniem do północy na durne filmy, piciem wina i tajemniczymi wypadami na kawę oraz za miasto. Nie mogło zabraknąć uciech cielesnych w postaci cebulowej tarty i piwa. Taka tarta to coś pięknego... hmmm...
No to podam, podam... Niech i innym dobrze będzie.
A więc tak: robimy kruche ciasto na tartę z 150g mąki, 75g margaryny, 1/2 łyżeczki soli i zimnej wody (tak mówi książka francuska w oryginale, ja sobie tam robię po swojemu) i odkładamy do lodówki.
250g cebuli kroimy w kostkę i rumienimy na maśle a następnie dusimy 15 minut. 100g wędzonego boczku drobno kroimy. Przygotowujemy sos beszamelowy (mój ulubiony, hej). jak kto nie wie jak - już mówię: w rondelku topimy 30g masła, wsypujemy do niego 30g mąki i zacieramy drewnianą łyżką, powoli wlewamy 1/4 litra mleka cały czas mieszając, zagotować. Sos beszamelowy należy doprawić solą i pieprzem, można dodać gałki muszkatołowej (ale tego nie ma w książce) i wsypać cebulę, wymieszać. Ciastem wylepiamy formę do tarty, nakłuwamy widelcem, następnie należy ułożyć boczek i zalać sosem z cebulą. Piec wypadało by w gorącym piekarniku około 40-50 minut, w połowie pieczenia zmniejszyć ogień.
A resztę sobie każdy dośpiewa.
O... resztę doskonale zobrazuje następująca voo voo piosenka




wtorek, 16 lutego 2010

Osiołek Łukaszka


Szukałam w zabawkach moich dzieci osiołka jakiegoś by zilustrować moją dzisiejszą opowieść, niestety bezskutecznie - nie mamy bowiem osiołka. A jednak nieprawda - mamy. Co prawda nie osiołka, ale pannę która nadaje się na ilustrację. Ech...
Rzecz dzisiaj o jednej z książek które wpływ miały na ukształtowanie mojej osobowości, światopoglądu i przeświadczenia o wartościach. Książka Hanny Święcickiej "Osiołek Łukaszka" jest jedną z "tych" książek pedagogicznych które zmieniają człowieka nie przez pedagogiczne dyrdymały jakiegoś profesora klinicznego, ale ciepłe życiowe opowieści matki. Opowieści matki o dzieciach - prawdziwe, mądre i nadal aktualne choć muszę przyznać że książka jest dosyć stara i zawiera wiele anachronizmów to polecam ją każdemu pedagogowi i matce i ojcu...
Leży teraz przede mną przestarzały egzemplarz - pożółkłe strony, powyrywane kartki, wytarta okładka. To są takie cechy dzięki którym sięgam w bibliotece po książki. Im bardziej sfatygowana tym większe podejrzenie że książka ciekawa. W moich książkach które oddałam do biblioteki po ukończeniu uczelni było wiele podkreśleń, notatek na marginesach, wolnych myśli. I w "osiołku" jest takich podkreśleń pełno. Pozwalają mi na powrócenie do tych najcenniejszych rad pani Hanny. Tak sobie pozwalam z imienia o pani Święcickiej bo odbieram w wielu punktach ją jako bratnią duszę, nauczycielkę. Nauczyła mnie że każde dziecko jest inne ( w czasach kiedy jeszcze nie miałam dzieci) że indywidualizm jest cechą - a nie wadą i że z dzieckiem trzeba rozmawiać. Zawsze.
Więc rozmawiałam. Z trzyletnią Alą rozmawiałam o jej trzyletnich smutkach (trzyletnie smutki to bardzo poważna sprawa) siedząc na schodach rozważałyśmy sprawy niedostępne dla innych. Na spacerze obserwowałyśmy koparkę i wtedy zamiast znudzonym głosem odpowiadać na 101 pytań ciekawskiego malucha po raz pierwszy zapytałam - a ty jak myślisz? I zadziwiło mnie jak wiele odpowiedzi zna takie małe istnienie. Po kilku latach rozmawiałam z moim małym syneczkiem, obserwując chmury na niebie "ja myślę że tak - a ty jak uważasz?"
Mijały nas wtedy matki z dzieciakami w czystych ubrankach i czystych wózeczkach, o minach w równym stopniu zadziwionych, a ja zastanawiałam się jak one to robią że tak czyste dzieci mają - bo z naszego wózka po podróży wysypywało się zawsze mnóstwo kamieni i kijków. Potem urodziła się "panna nieszczęście" - dziwne, neurotyczne dziecko sprawiające mnóstwo kłopotów od dnia narodzin. Może ktoś uzna mnie za wariatkę - ale ja naprawdę dziękuję Bogu że trafiło mi się "trudne" dziecko. Bo to jest wielkie wyzwanie dla mnie jako matki. Jedno adoptowane, drugie z charakterkiem :)
Są inne, fascynujące i jedyne w swoim rodzaju. Czasem tak w ciszy zastanawiam się jakie byłoby to trzecie - jednak wszystko wskazuje na to że "Panna nieszczęście" była i zostanie jedynym wybrykiem mojego ciała. Czasami czuję że jest we mnie jeszcze na tyle miłości...
Niedawno odwiedziliśmy naszych przyjaciół którzy prowadzą ośrodek do którego trafiają dzieciątka z nieuregulowanymi sytuacjami prawnymi. Maluszki z interwencji, dzieciaki wyrwane z domu przez policję podczas libacji alkoholowej, porzucone przez matki, zostawione w szpitalach, zagubione w nocy. Część z nich idzie do adopcji, część po rozprawie sądowej powraca do rodziców, inne trafiają do domu dziecka. Zawsze kilkoro maluszków u nich stacjonuje. I mimo że to są miłe odwiedziny - pół drogi do domu milczymy. My - zawzięte gaduły nie znajdujemy słów. Bo dlaczego ten świat... dlaczego Bóg...dlaczego my?
w naszych myślach 6-miesięczna dziewczynka buja się w foteliku i uśmiecha. Śliczna jest i wesoła - jednak jej los taki wesoły nie jest, prawdopodobnie trafi do domu dziecka. Bo ma rodziców którzy choć nie zdolni do wychowywania dziecka nie chcą się zrzec praw. Mała nie zazna miłości bo tak ktoś zadecyduje o jej losie. Chciałabym ją więc porwać i uciec jak najdalej, ale nie mogę porwać wszystkich takich dzieci. Przykro mi że nie mam na tyle odwagi by stworzyć dom jakiemuś dziecku. Nie zdecyduję się na rodzinę zastępczą - bo praca, bo małe mieszkanie...
Dlatego podziwiam panią Hannę za to że w tak ciężkich czasach wychowała 6 własnych i adoptowanych dzieci. I dziękuję za "Osiołka" oraz to co wniósł w moje życie.

Gdyby ktoś chciał poczytać "Osiołka Łukaszka" to podobno w księgarniach książka jest niedostępna z powodu nieaktualności, ale ja myślę że jest jak najbardziej aktualna i polecam poszukać w bibliotece.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Mydło powidło

Oj trudno mi się było do tego pisania dziś zebrać. Trudno mi ciało utrzymać w przyzwoitym pionie, a oczy odmawiają współpracy z tą częścią mojego mózgu w którym są tam podobno jakieś tam dysfunkcje odpowiedzialne za te psoty moje chochliki. Mało który wyraz w związku z powyższym udaje mi się z razu pierwszego napisać poprawnie. Ha, na szczęście ten program fajny jest - zaznacza na czerwono.
Ale uwaga... skupiam się powoli i zbieram w garść - będzie dobrze.
Wrzucam w gardło garść witamin, magnez na wszelki wypadek, omega3 i takie tam - będzie dobrze.
A tyle chciałam napisać. Strasznie dużo się nazbierało w pomiędzy-czasie i tyle się we mnie nagromadziło nie napisanych emocji, które nie ubrane w słowa przelewają się przeze mnie jak deszczówka przez dziurawe wiadro. Tyle z tych moich słów co z deszczówki pożytku - jednak gdy w sobie się nie mieszczę to chodzę i śpiewam. Czego nie napiszę - to do końca zdurnieję.
Uwaga - zaczynam pisać.
O swoim przymierzu że śniegiem. Gdy wszyscy wkoło narzekają że zimno, mróz i samochody odśnieżać trzeba - ja błogosławię żem niebogata i ani domu, ani samochodu odśnieżać nie muszę. Idąc na przystanek puszczam oko do przydrożnej latarni, naciągam czapkę na uszy (bo lubię chodzić w czapce) chwytam łyk czystego powietrza i cieszy mnie skrzypienie mrozu pod butami- skrzyp, skrzyp, skrzyp. Autobus podjeżdża punktualnie (odśnieżony oczywiście) witam się z ulubionym kierowcą - jak się cieszę że pan zawsze taki punktualny (posmarować umieć trzeba) i zajmuję miejsce które akurat na mnie czekało. Tyle czeka na mnie miejsca ile je sobą zajmuję. Więc moszczę sobie jak kura na grzędzie i wtykam w uszy słuchawki. Jak to dobrze że muszę dojeżdzać do pracy - mam tą chwilę tylko i wyłącznie dla siebie, by posłuchać pozytywnej muzyki, porozmyślać, skontemplować krajobraz za oknem. I tak z tego wszystkiego doszłam do wniosku że to wszystko jest tak pozytywne że aż mdli. Ja jestem tak pozytywnie nakręcona że aż mdli.
Czy komuś jeszcze jest od tego bełkotu niedobrze?
No to puszczę lepiej piosenkę

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Kolejne drzewo

Na dzień babci zrobiłam drzewo. Kolejne drzewo z masy solnej (jedno już nawet tu było). Lubię te moje drzewa sobie lepić - może i ulepię sad ;)

czwartek, 21 stycznia 2010

Narysuj mi... siebie

Wsiadłam ostatnio na wygrzebanego konia. Na konia którym jeździłam pewnie i z radością te kilka - czy kilkanaście może lat temu. Otrzepałam z kurzu siną grzywę i odświeżam to w czym kiedyś, na studiach jeszcze czułam się tak pewnie. Prawdę mówiąc niewiele korzystałam z tej wiedzy, a jednak zdarzało mi się, choć raczej tak - dla zabawy.
Wczoraj wzięłam w ręce rysunek mojej córki. Odruchowo i bezwiednie dokonałam analizy i uznałam w tej analizy wyniku że moje dziecko rozwija się prawidłowo - czuje się szczęśliwe, akceptowane, pewne siebie; obdarza miłością i miłość otrzymuje.
To jest obrazek prawidłowo rozwijającej się 5-letniej dziewczynki. Kolorowy, pełen kwiatków, motylków, fajerwerków. Postacie są uśmiechnięte i mają rozwarte ramiona co oznacza otwarcie i ufność. Babcia jest większa od dziadka - w tym świecie małej dziewczynki jest najważniejsza. Kiedyś pamiętam jak rysowała rodzinę to na rysunku byłam ja, ona i braciszek. Tatuś był - ale jakiś mniejszy i jakby dalej. Teraz w aktualnych wypocinach tatuś urósł i trzyma nas za ręce, to znaczy że urósł na znaczeniu i spełnia równie ważną rolę w życiu Ani jak ja i brat.
Rysunek.
Rysunek nie ma jedynie zastosowania w sztuce, jest również ważnym elementem w ocenie osobowości, diagnozie i terapii psychologicznej. Bo to jak rysujemy nie jest czystym przypadkiem, odruchem, posiadaniem lub nie posiadaniem talentu. To jak rysujemy określa naszą osobowość, nastrój - przed dobrym psychologiem rysunku otwiera drzwi do najbardziej strzeżonych tajemnic o sobie. Sposób stawiania kreski, zaczerniania pól, uzupełniania w szczegóły lub schematowość zmienia się wraz z naszym rozwojem i stanem wewnętrznym.
Weźmy na przykład "dom-drzewo-ja". Jest to metoda stosowana często przez psychologów, bo daje dużo większe możliwości w ocenie osobowości niż wyciąganie od pacjenta tak wielu szczerych wyznań.
Dom - charakteryzuje środowisko rodzinne i potrzeby z tym związane. Komin symbolizuje ciepło w rodzinie, ścieżka - dostępność, płot - potrzebę ochrony emocjonalnej, okna - otwartość.
Drzewo (to ulubiony sposób diagnozy nowych pracowników naszej zakładowej pani psycholog) - określa cechy osobowości, Narysowanie drzewa dostarcza wiadomości na temat dojrzałości emocjonalnej, poczucia niższości, podatności na stres, urazów wewnętrznych, doświadczeń seksualnych.
Ja - obraz siebie - za pośrednictwem tego rysunku przedstawiamy stosunek do samego siebie, zarówno w sferze fizycznej jak i psychologicznej.
Za pomocą tych trzech prostych rysunków możemy określić zatem stan ciała, stan ducha i przystosowanie badanej osoby.
Ale wiele takich wniosków można wyczytać z każdego swobodnego szkicu.
Kiedyś, przebywając czas jakiś w Monarze poznałam Maćka. Maciek był narkomanem o bardzo rozbudowanej i skomplikowanej osobowości. Maciek malował ameby - jego rysunki były bardzo bogate i kolorowe co wskazywało na bogate życie wewnętrzne; oraz zamknięte w okręgu. To zamknięcie było bardzo dokładne i zaznaczone ciemniejszą kreską. Niedostępność.
Do tego kolorowego, bogatego świata Maciek nie dopuszczał nikogo. Więc jakie było moje zdziwienie gdy kiedyś chłopak narysował dla mnie otwartą amebę. Ja do dzisiaj ją przetrzymuję i jest mi symbolem mojego wielkiego sukcesu - Maciek mi zaufał. w tym czasie jednocześnie zwróciłam uwagę że ja nigdy nie zawieram swoich szkiców w formie koła, przeciwnie moje rysunki zawsze mają formę otwartą z tendencją wzrostową, choć kreska jest jeszcze słaba i wielokrotnie powielana - co oznacza że tli się we mnie brak pewności siebie.
Ale wróćmy do rysunku rodziny - to co dzieci bazgrają w przedszkolu nie jest przypadkowe - obrazuje ich stan emocjonalny, poczucie bezpieczeństwa, miejsce w rodzinie. Dbajmy o to by dzieci nasze malowały uśmiechnięte buzie, otwarte dłonie i dużo serduszek - bo to nie są zwykłe obrazki - to obrazy naszej rodziny.
A gdyby ktoś chciał więcej poczytać na temat - polecam książkę od której wszystko się zaczeło: G. D. Oster, P. Gould - Rysunek w psychoterapii

wtorek, 5 stycznia 2010

życzenia


Podobno jest już po świętach. I nowy rok już się dla niektórych skończył. Choinka się sypie, biały obrus w praniu i świąteczny nastrój prysł...
A ja właśnie dziś, dziś na przekór i teraz złożyć chcę Tobie życzenia. Bo święta - to nie tylko wigilijny wieczór, pasterka i dwa dni wolnego. Święta to radość którą możemy nieść na dni powszechne, codzienne. A nawet powinniśmy...
Więc i dzisiaj jest doskonały dzień by złożyć życzenia. I chciałam to zrobić słowami ks. Malińskiego:

Bądź dobrą rzeką. Gdy staną ci na drodze nieprzyjazne skały - opłyń je. Gdy napotkasz wzniosłe góry - wymiń je. Gdy stracisz grunt - spłyń radosnym wodospadem w dół. Gdy napotkasz bagna - nie zgub się. Gdy nastanie mroźny czas - okryj się lodową płytą i płyń spokojnym nurtem dalej.
Bądź dobrą rzeką - nie mścij się powodziami, nie niszcz pól ani nie wywracaj domów.
Bądź dobrą rzeką - niechaj przychodzą do Ciebie spragnieni ludzie i spragnione zwierzęta. Nieś im radość, ochłodę, spokój.
Bądź dobrą rzeką. Płyń przez kwietne łąki i łany zbóż...

I nie wiem co mogę dodać więcej...